Dionizy Piątkowski to wybitny znawca, popularyzator, publicysta i krytyk jazzowy. To także autor kilkunastu „pomnikowych” książek na temat jazzu. Jest on również organizatorem największych w Polsce wydarzeń związanych z jazzem i muzyką rozrywkową, między innymi cyklu „Era Jazzu”, który w tym roku obchodzi okrągły jubileusz.
Lata świetlne minęły od momentu, gdy wywiad z Tobą ukazał się w MUZYKU. Świat się przez ten czas zmienił, muzyka również, troszkę posiwieliśmy. Tempa pracy nie zwalniasz, „Erze Jazzu” stuknęło dwadzieścia lat. A ja przewrotnie chcę zacząć od początku. Pamiętasz swoje pierwsze, samodzielnie kupione płyty?
Dionizy Piątkowski: Tego się nie da zapomnieć, to jak pierwsza dziewczyna, albo pierwszy kac. Miałem szczęście, że studiowałem w Poznaniu. W czerwcu odbywały się Międzynarodowe Targi Poznańskie. Razem z większością kolegów z uczelni, pomagaliśmy w organizacji stoisk firmowych. Tak się złożyło, że kilka lat pod rząd, w pocie czoła montowałem stoisko pewnej firmy austriackiej. Jej szef bardzo uczciwie płacił mi za to w dolarach. Wiedział, że sprzedaż w targowej Baltonie, dozwolona jest wyłącznie dla obcokrajowców. Poszedł tam razem ze mną. W ramach mojego wynagrodzenia kupiłem sobie dżinsową kurtkę i… płyty Stana Getza, Johna Coltrane’a oraz Carlosa Santany. Nie mógł wyjść z zadziwienia! Polski student ciężko zarobione pieniądze wydaje na rzeczy tak mało wartościowe, jak płyty! W następnych latach moje zakupy baltonowskie wyglądały identycznie, w końcu zrozumiał, że to dla mnie najważniejsza zdobycz. Od początku nie były to przypadkowe płyty. Szybko przekonałem się, że jazz przemawia do mnie silniej, niż rock. W późniejszych latach też zdarzały mi się wyczyny płytowe. Bywało, gdy pracowałem już w „Radiu Merkury”, że jechałem nocnym ekspresem do Berlina, biegłem do zaprzyjaźnionego sklepu, kupowałem płytę Madonny w pierwszych godzinach sprzedaży w Europie, wskakiwałem do powrotnego ekspresu, by wczesnym popołudniem zaprezentować ją zdumionym słuchaczom. Satysfakcja pełna!
Brawo! Później, jako recenzent doczekałeś się innych, trwających do dzisiaj czasów, gdy wytwórnie i muzycy zasypywali Cię swoimi krążkami. Napisałeś tysiące recenzji…
Dionizy Piątkowski: Na tym polega między innymi moja praca, trwająca już przeszło czterdzieści lat. Nauczyłem się słuchać, wyciągać wnioski, pisać. Łatwo odróżnia się kogoś, kto wkłada w nagranie serce od takich, dla których najważniejsza jest mamona, brzmienie „plastikowe” od artystycznych poszukiwań. Zawsze uważałem, że w żadnym wypadku recenzja nie powinna nikomu dołożyć, tym bardziej kogoś zniechęcać. Przeciwnie: muszę być uczciwym partnerem, kimś, kto powie co dobre i złe. Mistrzom głównie zależy na odpowiedzi, czy ich nowość jest drogą we właściwą stronę i czy mnie, słuchaczowi, podoba się to, czy nie. Może dlatego, gdy jestem w świecie, nie muszę się ukrywać, podchodzą do mnie muzycy i dziękują za to, co napisałem, nawet odnotowują fragmenty na swoich stronach!
A na czym zależy młodym, którzy przysyłają Ci pierwsze krążki, wręcz demo?
Dionizy Piątkowski: Chodzi im o podpowiedź na co powinni zwrócić uwagę, co poprawić. To moja ogromna satysfakcja, że traktują mnie jako kogoś tak dla siebie ważnego! Żadnej przysyłanej mi płyty nie pozostawiam przynajmniej bez podziękowań. Kłopot polega na ilości tego materiału, pęcznieje stos nieprzesłuchanych, a ja chcę być uczciwy. Doby nie wydłużę!
Twoje winyle i kompakty są często wielkiej wartości. Pierwsze wydania, całe serie…
Dionizy Piątkowski: To prawda. Niektórzy znani muzycy żartują, że posiadam kompletne kolekcje ich nagrań, a oni nie! Nawiasem mówiąc, z opisów okładek płyt winylowych nauczyłem się angielskiego.
Później, gdy pracowałeś w różnych redakcjach tygodników i w radiu, traktowano Cię jako kogoś, kto świetnie zna jazz, a przede wszystkim ma nowe płyty.
Dionizy Piątkowski: Pisałem o gwiazdach rocka, ale rzeczywiście głównie o jazzie. W odróżnieniu od kolegów, starałem się pisać poważnie, traktując muzykę szerzej, niż tylko z punktu widzenia list przebojów. Najmilej wspominam pracę w miesięczniku „Nurt”, stworzonym przez poznańskich intelektualistów. Współpracowałem też z kilkoma redakcjami zagranicznymi, Polska była ciekawym krajem dla Zachodu i dla USA, u nas się dużo działo w muzyce i kulturze.
Ale nie byłeś dziennikarskim anonimem. Wróciłeś z dyplomem Uniwersytetu Kalifornijskiego w Berkeley.
Dionizy Piątkowski: To był teoretyczny kurs muzyki, zwłaszcza „czarnej” i jazzowej. Prowadził go Ed Kelly, legendarny pianista kalifornijski. W tych czasach dwa bloki dalej wykłady prowadził Czesław Miłosz! Kiedyś Ed patrząc przez okno powiedział: „Widzicie tamtych dwóch wymoczków? Obaj mają Nobla!” Taka uczelnia! Kiedy wróciłem w 1980 roku do Polski, traktowano mnie niemal jak profesora jazzu.
Jeździsz bezustannie po świecie, po festiwalach.
Dionizy Piątkowski: Pewnie mógłbym w ogóle nie wpadać do domu. Rzeczywiście jestem w podróżach od lat. Słucham, czasem jestem jurorem, częściej kimś w rodzaju eksperta i wówczas mam grafik ułożony niemal co do minuty. Największą atrakcją są dla mnie koncerty, po których mogę porozmawiać z wielkimi artystami, ogromna to dla mnie frajda, że wielu zaprzyjaźniło się ze mną. Zdarzyło się, że już po pierwszym przegadanym wieczorze, jeden z największych guru współczesnego jazzu zaprosił mnie w hotelu do wspólnych medytacji religijnych. Wiesz, jaka to satysfakcja i rodzaj zobowiązania?
Mnie to nie dziwi. Patrzysz na muzykę i muzyków szerzej niż krytyk.
Dionizy Piątkowski: Amerykanie mają takie określenie na moją profesję, „jazz historian”. Oznacza ono w moim wypadku kogoś, kto pisze o muzyce, ale przez pryzmat kultury, obyczaju i historii.
Od kilku dekad jesteś najważniejszym organizatorem i promotorem koncertów gwiazd jazzu w Polsce.
Dionizy Piątkowski: Zdarzyło się tak naturalną koleją rzeczy. Nigdy nie chciałem być menadżerem konkretnego artysty. Proponował mi to choćby Tomek Stańko, ale zdecydowanie odmówiłem. Dla mnie podobna funkcja wiąże się z ogromną odpowiedzialnością, nie nadaję się do tego. Ale organizacja koncertów to coś zupełnie innego. Po wysłuchaniu wielu wspaniałych wieczorów świetnych, choć nie zawsze sławnych artystów, zadzierzgnięciu osobistych relacji, a nawet przyjaźni z wieloma z nich, sprowadzenie różnych artystów do Polski wydawało mi się czymś normalnym. Dlaczego nie mają ich poznać moi znajomi i nieznajomi, spragnieni koncertów na żywo, które zawsze są źródłem nieporównanie większych przeżyć niż nagrania?
Zacząłeś te spotkania w czasie nieszczególnym ze względów technicznych. Niektóre połączenia realizowały jeszcze panienki z międzymiastowej, mało kto posiadał faks, banki długo realizowały wysyłkę pieniędzy…
Dionizy Piątkowski: Do tego trzeba dodać dziurawą sieć połączeń lotniczych, kiepskie hotele, marną technikę sal koncertowych, no i małe pieniądze do dyspozycji. Udało mi się jednak zgromadzić fantastycznych współpracowników i sponsorów, dzięki czemu wszystkie przeszkody stały się do pokonania. W tym biznesie zawsze było tak, że udany koncert natychmiast procentuje dobrymi opiniami. Jeśli udowodnisz, że jesteś w pełni przewidywalnym, lojalnym i uczciwym partnerem, a w dodatku na koncerty przychodzą znający się na muzyce słuchacze, w krótkim czasie nie tylko ty sprowadzasz koncertujące gwiazdy, ale i one same proponują swój przyjazd.
Zdobyłeś znakomitą renomę w branży.
Dionizy Piątkowski: „Era Jazzu” to sukces zespołowy, nie tylko mój, choć jestem mózgiem tej imprezy. Rzeczywiście udało się. Teraz jest o wiele łatwiej. A mimo zachwytu wystarczy jeden nieudany koncert, jakiś niezawiniony poślizg, a internet natychmiast wypełni się komentarzami, po których odbudowanie opinii potrwa nowe dwadzieścia lat.
Czy w czasach wszędobylskiej muzyczki byle jakiej, dużo jest w Polsce miłośników jazzu?
Dionizy Piątkowski: W sensie czysto ilościowym nie, jazz wymaga zaangażowania słuchacza, jego świadomości. To gatunek bez wątpienia niszowy. Z moich doświadczeń wynika jednak niezbicie, że kogo raz jazz naprawdę wciągnął, ten już przy nim pozostaje.
Przejdźmy do „Ery Jazzu”…
Dionizy Piątkowski: Po latach różnych, jednak niepowiązanych ze sobą koncertów, postawiłem na ich ekskluzywność i prestiż. Mówiąc górnolotnie, poszedłem na całość moich własnych marzeń. Chciałem, żeby te wydarzenia gromadziły również artystów pojawiających się po raz pierwszy w Polsce, w dodatku na jedynych u nas koncertach. Oczywiście niech będą wielkie gwiazdy, kojarzone z najwyższą półką, ale przedzielane świetnymi muzykami, których nazwiska nie budzą u większości słuchaczy kołatania serca. Poznałem mnóstwo takich muzycznych perełek w trakcie moich podróży, jazzmanów znanych na lokalnych rynkach Stanów albo Europy.
To w pełni racjonalne. Każdy przychodzący na sygnowane przez Ciebie koncerty wie, że nie dopuściłbyś do nich kogokolwiek, kto nie daje absolutnych gwarancji artystycznych.
Dionizy Piątkowski: Otóż to! Każdy orientuje się kim jest Diana Krall, Al Di Meola czy Herbie Hancock, którzy też wzięli udział w kolejnych edycjach „Ery Jazzu”. Ich wieczory mógłbym organizować co tydzień, zajeździć w trasach na śmierć i pokazywać w finale gminnych konkursów piękności. Jednak moim zamierzeniem było spotkanie widzów z muzykami nietuzinkowymi, których płyt nie uświadczy się w sklepach. Dzięki temu jako pierwszy w Polsce pokazałem znakomitości, teraz już niejednokrotnie bardzo znane, jak Patricia Barber, China Moses, Dianne Reeves, Omar Sosa czy Abbey Lincoln. Pamiętam, jakim wstrząsem, nie tylko artystycznym, było dla mnie pierwsze spotkanie na estradzie z Marizą, wówczas już czczoną w Portugalii niemal jak świętą, a mnie omal nieznaną. Pomyślałem sobie wtedy, że moja publiczność ze wszech miar godna jest przeżycia takiego objawienia!
Teraz, po dwóch dekadach istnienia, „Era Jazzu” jest ogromnym przedsięwzięciem.
Dionizy Piątkowski: Takie było moje zamierzenie, cykl koncertów klubowych i galowych znanych gwiazd, także nader ciekawych debiutantów na naszym rynku, kończony prawdziwym świętem, czyli wielodniowym Aquanet Jazz Festival. Siłą rzeczy to też prezentacja jak największej ilości zjawisk i trendów. Promocji młodych służy dziejący się równolegle Poznań Jazz Project. Tym wstępującym na poważne estrady debiutantom przyznaję Nagrodę Ery Jazzu, taki istotny „znak towarowy”, legitymację jakości, dzięki niej łatwiej im poruszać się na innych przeglądach i festiwalach w świecie.
Przypomnij kilka nazwisk laureatów.
Dionizy Piątkowski: Z radością wspomnę choćby gitarzystów, Piotra Scholza i Dawida Kostkę, perkusistę Adama Zagórskiego czy grającego na harmonijce Kacpra Smolińskiego. Wiesz, jacy będą dumni, gdy w listopadzie zagrają na jednym koncercie w Auli UAM z najlepszą w tej chwili światową skrzypaczką jazzową, Reginą Carter? Jestem przekonany, że o tych chłopakach za chwilę napiszą z zachwytem w światowej prasie fachowej, a festiwale także ich nie przeoczą!
Masz i w tym względzie szczęśliwą rękę. W jakimś sensie kariera Leszka Możdżera to też poniekąd Twoje dzieło.
Dionizy Piątkowski: To stanowczo przesadne określenie! Zdarzyło się lata temu, że chciałem, aby wystąpił w moim koncercie „3 × Chopin”. Był świeżym maturzystą, wpadł w panikę: „Nie, proszę pana, przecież w tym koncercie grają same tuzy! Nogi mi się trzęsą, palce latają, niech pan zobaczy, nie wyjdę!” Popatrzyłem mu głęboko w oczy i trochę jak ojciec, a trochę jak kat oświadczyłem: „Wyjdziesz i zagrasz! Zobaczysz, że mi za to jeszcze podziękujesz!” Wyszedł, zagrał, otrzymał owację jakiej się nie zapomina. Do dziś mi za to dziękuje!
Tak jak ja za naszą rozmowę!
Rozmawiał: Andrzej Lajborek
Zdjęcie: archiwum Era Jazzu
Wywiad ukazał się w numerze 10/2018 miesięcznika Muzyk.