Jakby nie liczyć, brytyjscy weterani światowego rocka utworzyli legendarny zespół 52 lata temu. Zrozumiałe, że przeżywali nie tylko dobre chwile, a między 1976 a 1984 rokiem nie istnieli. Później zmieniali skład na tyle często, że do dziś pozostał w składzie już tylko jeden muzyk założyciel, perkusista Ian Paice. Wzruszali ramionami, gdy przypisywano im znaczący udział w powstaniu hard rocka i heavy metalu, ale nie protestowali, gdy umieszczono ich w księdze rekordów Guinnessa pod hasłem „najgłośniejsza grupa świata”. Po tylu latach kariery mogliby siedzieć teraz w podomkach w jakiejś izbie pamięci rocka i spokojnie żyć z tantiem, ale oni są cały czas niezwykle aktywni. Pod koniec zeszłego roku nagrali kolejny, już 21. album studyjny „Whoosh!”, którego premiera, opóźniona przez pandemię, miała miejsce dopiero w sierpniu br. Od razu powiem, że śladu żadnego żerowania na sławie i odcinania od niej kuponów, na nim się nie uświadczy. Starsi panowie napisali bardzo ciekawe, premierowe utwory, a wykonali je z zaskakującą werwą i pomysłem. Motywem przewodnim stał się na tym krążku czas, z wszystkimi możliwymi skutkami przemijania. To oczywiste, że patrząc z pozycji ludzi o sporym życiowym doświadczeniu, dostrzegają mnóstwo zagrożeń współczesności. Mówią wprost, że wyciąganie racjonalnych wniosków nie jest i pewnie nigdy nie będzie mocną stroną ludzkości, a zwłaszcza polityków, ponoszących odpowiedzialność za nasze bezpieczeństwo i losy planety. Sporo jest nawiązań do nieciekawych postaw nas wszystkich i braku szacunku dla myślących choć trochę inaczej. Co ciekawe, teksty wokalisty grupy, Iana Gillana, poruszające wiele tematów, nie są ani odrobinę przegadane, powstały według reguły: minimum słów, maksimum treści. Muzycy zrezygnowali z długich solówek, nie ma szybkich riffów, poszczególne utwory stały się zwięzłe, bardziej klarowne i przebojowe, czego najlepszym dowodem jest, że jedenaście kompozycji trwa zaledwie 50 minut. Głos Gilliana, pana bądź co bądź zdecydowanie po siedemdziesiątce, brzmi naprawdę nieźle, ale też w kompozycjach oszczędzono mu konieczności żyłowania górnych tonów. Najwyraźniej celnymi radami służył producent, Bob Ezrin, udzielający się również, obok Glovera, w chórkach, dodatkowo wzmocnionymi głosami kilku pań. Tym albumem panowie z Deep Purple udowodnili, że nadal potrafią zaskoczyć pomysłami, umiejętnościami, muzyczną różnorodnością i nieskrywanym, prawdziwie twórczym entuzjazmem. Niektórzy twierdzą, że to ich najlepszy krążek od wielu lat, który przysporzy im mnóstwo nowych, młodych entuzjastów i ja w to wierzę!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa zespołu: deeppurple.com
Recenzja ukazała się w numerze 9-10/2020 czasopisma Muzyk.