Dawno Bruce nie pisał zwykłych, prostych, a przede wszystkim tak melodyjnych piosenek, jakie zaśpiewał na swym najnowszym albumie. W ogromnej większości są to historie szeregowych, nawet mocno szarych ludzi, którym się w życiu nie udało, a los nigdy do nich nie uśmiechnął. „Nie ma celu mojej drogi”, zaznacza jeden z nich, „Mapy nie za wiele znaczą, idę za pogodą i wiatrem”. Mają pretensje do siebie, że nie walczyli o siebie, ale przyznają, że zwyczajnie im nie wyszło. Najbardziej charakterystyczna jest tu historyjka podstarzałego aktora, chwalącego się w każdym barze, że w pewnym westernie zastrzelił go sam John Wayne, a teraz w dowód uznania niejeden barman serwuje mu bezpłatnego drinka. Boss w wywiadach twierdzi, że krążek jest powrotem do kalifornijskich brzmień i klimatów przełomu lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, muzyki uprawianej wówczas z takim powodzeniem przez Glena Campbella i Jimmy Webba, o popowo-countrowej proweniencji, trochę także do kompozycji Burta Bacharacha. Podobno Bruce nagrał w studiu o wiele więcej piosenek, żeby zapewnić sobie możliwość wyboru najlepszych utworów. Nie wiadomo jakie są te „rezerwowe”, ale wśród wykorzystanych trzynastu nie ma żadnego słabszego, mistrz znów jest w doskonałej formie. Dla podkreślenia takich antywesternowych odniesień i retro-nastroju, świadomie zrezygnował z ostrej sekcji czy trąb, nie zaprosił tym razem swego E-Street Bandu, za to wprowadził brzmienie orkiestry w stopniu tak znacznym, jak nigdy dotąd. Czasami pobrzmiewa tu country i folk, z banjo, mandoliną, pedal steel guitar oraz akordeonem włącznie, czasem pop i rock, ale najważniejszy jest balladowy, nieśpieszny klimat całości. To na pewno nie jest wesoły krążek, przy którym chce się pląsać, raczej przypowieść o ludzkich losach, słabościach i skromnych zwycięstwach, będących udziałem poniekąd każdego z nas. Springsteen właśnie kończy siedemdziesiątkę, a różne doświadczenia życiowe nie pozwalają mu na udawany optymizm. Po co więc miałby kogokolwiek, a przede wszystkim siebie okłamywać? Album jest, jak zwykle u Bossa, przemyślany w każdym szczególe. To, że piosenki są świetne, aranżacje znakomite, a muzycy fantastyczni, rozumie się samo przez się. Bruce śpiewa niekiedy pełnym głosem, momentami w taki sposób, jakby był artystą musicalowym, nawet zrezygnował z chrypy, co dla niego częstym zabiegiem, jak wiemy, nie jest. Proszę mi wierzyć, dla wielu powodów uważam ten krążek za zaskakujący, a jednocześnie znakomity. Może i ciut przygnębiający, choć pod koniec Springsteen dodał szczyptę optymizmu. Wysłuchawszy go nie ulega najmniejszej wątpliwości, że Boss jest tylko jeden…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 8/2019 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa artysty: brucespringsteen.net