„Mieszkaliśmy wówczas, jak i teraz, w tym samym miejscu, w Highland Park, północno-wschodniej dzielnicy Los Angeles. Pewnego wieczoru wsadziłam Billie do wanny i wyszłam do kuchni przygotować jej kolację, miała dwa lata i trzy miesiące. Akurat następnego dnia w jakiejś składance estradowej, miałam zaśpiewać piosenkę „Twinkle, Twinkle Little Star”, którą napisał nieodżałowany Merle Haggard, więc przez dwa dni słuchałam jej na okrągło. I nagle usłyszałam, że Billie zaczęła śpiewać razem z płytą! Czyściutko, równo, mocnym głosem! Zwariowałam! Wpadłam do łazienki i zaśpiewałyśmy razem. Od tego momentu wiedziałam, że trzeba jej dać szansę, więc trzy lata później wysłałam ją na lekcje śpiewu.”
Tak o pierwszej wykonanej przez Billie Eilish piosence opowiadała jej mama, aktorka i piosenkarka, Maggie Baird. Zagrała w kilkunastu filmach i serialach, nagrała kilka płyt w różnych stylach. Tata, Patrick O’Connell, jest także aktorem, z jeszcze większym dorobkiem teatralno-kinowo-serialowym, a największą popularność przyniosło mu… podłożenie głosu do postaci Hitmana w grze komputerowej. Takie czasy!
Dzieciństwo Billie Eilish
Naturalną koleją rzeczy córka bywała na planie filmowym i telewizyjnym, chcąc nie chcąc była świadkiem różnych dyskusji i spotkań, w których rodzice uczestniczyli. Można więc śmiało powiedzieć, że całe dzieciństwo Billie Eilish upływało w atmosferze mocno artystycznej. Zazwyczaj takie dzieci są bardziej otwarte na świat i odważniejsze w głoszonych własnych opiniach, nie boją się mini-występów w gronie rówieśników, ani dorosłych. „Miałam zawsze dobry kontakt z rodzicami, akceptowali moje pomysły i mieli do mnie zaufanie, a to zawsze działa w dwie strony. Gdy marzyłam, by pojeździć konno, zorganizowali mi lekcje hippiki. W jakimś momencie zainteresowało mnie robienie zdjęć, więc na urodziny kupili mi niezły aparat”. Ośmioletnia Billie Eilish Pirate Baird O’Connell, bo tak brzmi jej pełne nazwisko, stała się członkinią Los Angeles Children’s Chorus, bardzo wysoko notowanego chóru dziecięcego, który na stałe współpracuje z najbardziej szanowanymi instytucjami muzycznymi w mieście, ze znakomitą filharmonią i operą na czele.
Często chór dzielił scenę z dziecięcą grupą baletową, a kiedy Billie zaprzyjaźniła się z kilkoma dziewczynkami – tancerkami, zamarzyła o karierze tancerki. Zaczęła nawet lekcje baletu, ale pewnego dnia naprężone palce nóg nie wytrzymały obciążenia przy zeskoku. Mimo gipsowego opatrunku i dalszych usilnych starań, żadne zabiegi nie przyniosły pożądanych rezultatów, ortopedzi ocenili kontuzję jako trwałą i w ten sposób pomysł zawodowego tańczenia legł w gruzach. Na szczęście zwykły taniec, uprawiany w łatwiejszej formie, nie stanowi specjalnych trudności.
Billie Eilish nie chodziła do szkoły, wynajęci nauczyciele uczyli ją w domu, co w USA jest całkowicie legalne. Zdaje się tylko w odpowiednim czasie egzaminy przed szkolną komisją. Zdolnemu dziecku stwarza to wyjątkową okazję zyskania kilku godzin każdego dnia, które może poświęcić na rozwijanie swych pasji. Jeszcze nie wspomniałem, że Billie ma starszego o cztery lata brata, Finneasa. Także i on podzielił pasje obojga rodziców.
Jako aktora znają go głównie fani Fox TV, gdzie w ostatnim roku obecności na ekranie serialu „Glee” grał rolę Alistaire’a, a jego pracę oceniono nader pozytywnie. Przede wszystkim dał się jednak poznać szerokiej widowni w roli piosenkarza, autora piosenek, kompozytora i muzyka. Rodzeństwo zawsze miała ze sobą doskonały kontakt, brat był dla siostry niekwestionowanym autorytetem, toteż nic dziwnego, że i Billie zaczęła pisać własne piosenki.

„Chociaż zawsze od kiedy pamiętam śpiewałam, nigdy nie myślałam żeby robić to zawodowo. Dom rozbrzmiewał różnorodną muzyką, słuchaliśmy wiele rzeczy razem i osobno. Mama przynosiła podkłady piosenek i utwory, których musiała się nauczyć, brat miał swoich idoli i często zwracał mi uwagę na solówki gitarowe, które najbardziej lubił, a tata kochał głównie The Beatles. Zaraził mnie tym zespołem, nie tylko muzycznie polubiłam ich najmocniej.
Fascynowali mnie swoją wizją świata, różnorodnością doświadczeń, brzmieniem. Moi dziadkowie od strony ojca byli Szkotami, w szafie wisiał nawet kompletne odświętne ubranie, w jakim widziałam tatę kilka razy. Kiedyś zobaczyłam wideo Aurory z „Runaway”. Jaka ona była świetna! Obejrzałam ten teledysk wiele razy i nagle kliknęła mi w głowie myśl, że pisanie piosenek i ich wykonywanie jest jednak tym czymś, co naprawdę chciałabym robić. Miałam jedenaście lat. Zaczęłam zapisywać w zeszycie strzępy tekstów, jakieś pomysły, bo bałam się, że je pozapominam.
Pierwsze piosenki Billie Eilish
Już innym okiem i uchem słuchałam tych, którzy robili na mnie największe wrażenie. Byli wśród nich Tyler z jego grupą Odd Future, zawsze świetny Smino, wokalistki Lana Del Rey i Marina and the Diamonds, Drake i Rob Dickinson. Kiedy spotykaliśmy się z bratem, zaszywaliśmy się w jego sypialni, on wyciągał gitarę i coś tam usiłowaliśmy razem improwizować. Oboje kochaliśmy te godziny, choć jeszcze nie wiedzieliśmy, czy one nas do czegokolwiek doprowadzą”.
Doprowadziły szybko. Finneas miał własny zespół, dla którego napisał piosenkę „Ocean Eyes”, ale postanowił nagrać ją z siostrą. Stało się to w październiku 2015 roku. Gotowy materiał wysłali do byłego nauczyciela tańca Billie, aby pomyślał, czy można go jakoś podbudować od strony wizualno-choreograficznej. 18 listopada 2015 roku miała miejsce premiera singla na platformie SoundCoud. „Umieściliśmy ją tam, zaznaczając, że jej pobranie jest darmowe.
Nie zgrywam się, nie zdawaliśmy sobie sprawy, że natychmiast mnóstwo osób będzie chciało nas wysłuchać. Wiadomość o takiej skali popularności naszej piosenki całkowicie nas zaskoczyła, naprawdę!” Teledysk dodano w marcu 2016 roku, a jego bardziej rozbudowana wersja, z dodatkiem układów tanecznych, ukazała się 22 listopada 2016 roku, sygnowana już przez wytwórnię Darkroom. Popowa ballada o chęci naprawienia relacji między dwójką nastolatków, w której czternastoletnia wykonawczyni porównuje miłość do upadku z urwiska, twierdząc, że to uczucie samo w sobie nie jest fair, poruszyła nie tylko młodych odbiorców, ale też ich rodziców, a zwłaszcza mamy. Błyskawicznie utwór dorobił się nieprawdopodobnej ilości odsłon na Spotify, co oznaczało, że Billie i Fineas po pierwsze stali się natychmiast rozpoznawalni, a po drugie, że na tym wideo z całą pewnością nie poprzestaną.
Kolejny singiel, „Bellyache”, był już wspólnym dziełem rodzeństwa. Brat napisał muzykę, ona słowa. Taki podział zadań ugruntował się od tej pory na stałe, choć Finneas odpowiada zawsze nie tylko za kompozycję, ale również aranżację i produkcję. W napisanym tekście po raz pierwszy wyszły na jaw odtąd stałe motywy i obsesje Billie Eilish. „Siedzę sama i żuję gumę na podjeździe, a ciała moich przyjaciół spoczywają martwe w tyle mojego samochodu. Gdzie się podział mój rozum? Zaraz się zjawią obcy i będą rewidowali mój pokój w poszukiwaniu pieniędzy. Obgryzam paznokcie, choć jestem zbyt młoda, by trafić do więzienia. Gdzie zostawiłam rozum, może w rynsztoku, tam gdzie porzuciłam ukochanego. Jaka wyszła kosztowna podróbka! Myślałam, że poczuję się lepiej, ale boli mnie brzuch. Chcę ich zastraszyć…”
W klipie wideo Billie, ubrana w pomarańczową pelerynę rozrzuca pieniądze, a na samym końcu do akcji przystępuje policjant. Trochę to surrealistyczne, trochę depresyjne, ze zdecydowanie mrocznym obrazem całości. Warstwa muzyczna zdaje się przeczyć obrazowi. Finneas stworzył muzykę niejako na przekór, ciekawą i lekką, rytmiczną, z wykonywanym w wielogłosie refrenem. Znów ogromny sukces!
W tym samym czasie powstały również utwory „Bored” i „Lovely”, jako część ścieżki dźwiękowej obrazu „13 Reasons Why”. Dokręcone wideo do tych piosenek jest samodzielnym bytem, nie ma nic wspólnego z produkcją, do której je napisano. W „Bored” Billie Eilish wędruje po jakiejś przeogromnej drabinie sięgającej bez mała nieskończoności. Czasami ryzykownie staje na kolejnym szczeblu tylko jedną stopą, jakby życie dla niej przestało być ważne. „Grałeś w niezabawne gry. Mówiłeś, że zostaniesz, ale jednak uciekałeś. Dając ci to o co błagasz, nie mam zamiaru wyrównania rachunków, chcę tylko, żebyś mnie uwodził. Przestałam się bać, gdy przechodzisz przez drzwi i zostawiasz mnie samą i rozdartą. Daję ci każdy kawałek siebie, ale zaczynasz mnie nudzić”.
Do „Lovely” Billie Eilish zaprosiła niewiele starszego od siebie, też super-popularnego piosenkarza, Khalida. „Myślałam, że znalazłam drogę i wyjście, ale ty nie odchodzisz,więc muszę zostać. Mam nadzieję, że stąd ucieknę, choćbym miała na to czekać jedną noc, czy setki lat. Nie mogę znaleźć miejsca w jakim mogłabym się ukryć. Moje serce jest ze szkła, umysł z kamienia. Rozerwij mnie na kawałki. Chodzę po miasteczku, szukam lepszego miejsca i coś już mi chodzi po głowie. Chcę poczuć, że żyję, a na zewnątrz nie zwalczę swojego strachu. Witaj w domu…”.
Pierwsze sukcesy Billie Eilish
Już po pierwszym sukcesie zgłosił się do rodzeństwa Danny Ruckasin, dawny kolega Finneasa, proponując współpracę w charakterze menadżera. Ofertę przyjęto. Danny dostrzegł niezmierzone możliwości sprzedaży ich dalszych poczynań artystycznych, miał również własne pomysły. Zaczął od razu od rozmów w wytwórni Interscope Records. Stanowi ona własność potężnej Universal Music Group, która ma pod swoimi skrzydłami wiele różnych wytwórni, a nazwiska sław piosenkarskich związanych z nią kontraktami, przyprawiają o zawrót głowy. To między innymi Madonna, Lady Gaga, Sting, Lana Dei Rey, U2, Zedd, Gun N’Roses…
Uważa się, że na rynku muzycznym nie ma w tej chwili żadnej potężniejszej w branży firmy, już sam fakt nawiązania z nią konkretnych pertraktacji jest swoistym dowodem silnej obecności w show biznesie. Jednak po takich oszałamiających debiutanckich sukcesach, Ruckasin nie miał najmniejszych kłopotów, umowę z Billie Eilish podpisano natychmiast. Nikt nie zna szczegółów podobnych rozmów, ale taki potentat jak Interscope, czyli w rzeczywistości Universal, nigdy nie zgadza się na pełną twórczą samodzielność „swoich” wykonawców, chyba że ich pomysły zyskują całkowitą akceptację.
To nie jest mała niezależna wytwórnia, która może sobie pozwolić na straty, nastawiona na poszukiwania i ewentualne ryzyko finansowe. Wręcz przeciwnie. W takim molochu proponuje się umowę jedynie tym, którzy rokują przed jej podpisaniem, że dadzą sobie radę, nie zawiodą i mają wystarczająco liczną rzeszę wielbicieli gotowych kupić kolejne nagrania lub przyjść na koncerty. Jeszcze nigdy rynek nagraniowy nie był tak skomercjalizowany jak obecnie, a możliwość porażki ograniczana jest na wszelkie sposoby.
Brutalna prawda głosi, że wykonawca jest takim samym towarem na sprzedaż, jak samochód, dom albo pasta do zębów. Wytwórnia jest gotowa zainwestować grube miliony w artystę, pod warunkiem, że przyniesie jej to najpierw zwrot kosztów, a potem wielki zysk. Dla niej pracują najwyższej klasy fachowcy. Ich pierwszym i najistotniejszym zadaniem, od którego zależą wszelkie późniejsze działania, jest tak zwane usytuowanie wykonawcy, czyli określenie grupy odbiorców, do jakiej jego nagrania będą skierowane.
Następnie stwarza się przyszłej gwieździe wizerunek, który ma zasugerować widzom, jakiego charakteru utworów i wykonania ma się po niej spodziewać. Ten wizerunek nie może być zbyt odległy od prawdziwej osobowości artysty, bo stanie się niewiarygodny dla odbiorców. Najlepiej dla przyszłego idola i firmy, gdy wszelkie zabiegi zostaną ograniczone do podkreślenia tych cech, na których uwypukleniu zależy obu stronom. Później pozostaje dobór odpowiednich środków do realizacji celów. Specjaliści pomogą w uzyskaniu właściwego wyglądu, zweryfikują bądź dobiorą repertuar, dostarczą muzyków, reżyserów, choreografów, scenografów, kostiumologów. Urządzą konferencję prasową, wzorową promocję, zorganizują „przypadkową” wizytę w modnym klubie z liczną grupą fanów, a jak trzeba, zadbają o przeciek do prasy zmienionych na potrzeby biznesu szczegółów życiorysu.
Działając w dobie internetu sprawią także, by w odpowiednich momentach pokazała się właściwa ilość zapierających dech opinii oszołomionych fanów. Nawiasem mówiąc, czy kariera takiej autorki i piosenkarki, byłaby możliwa, gdyby nie sieć? Jeden utwór kliknięty i zobaczony najpierw przez dziesiątki przypadkowych, a potem miliony o tym już poinformowanych internautów decyduje dziś o wszystkim! Niesamowite, jak nam świat zmalał!
Moje dywagacje o relacjach między wytwórniami a zatrudnionymi przez nich wykonawcami, wydają się szczególnie istotne właśnie w wypadku Billie. Wielu dziennikarzy muzycznych z najgłębszym przekonaniem twierdzi, że wszelkie szczegóły jej kariery, dotyczące repertuaru i wizerunku, zostały dokładnie ustalone przed podpisaniem lukratywnej umowy z Billie Eilish, a jej zadaniem była już tylko realizacja. Czy to prawda?

Choroba Billie Eilish
Dziewczyna od dawna nie kryła własnych kłopotów. Gdy wyjawiła, że zdiagnozowano u niej nieuleczalny syndrom Tourette’a, objawiający się mimowolnymi ruchami twarzy, tikami, mruganiem powiekami, chrząkaniem i bezwiednym mówieniem przekleństw, miliony młodych ludzi nie tylko ogromnie jej współczuły, ale znajdowały podobne objawy u siebie. Z całą szczerością opowiadała również o dokuczającej depresji, z którą walczy, choć nie zawsze wygrywa. „Depresja opanowała każdy fragment mego ciała, bywam bezsilna”. Nie trzeba być psychologiem by wiedzieć, że większość nastolatków przeżywa ją w mniejszym lub większym stopniu.
Poczucie bezradności, strachu przed przyszłością, osamotnienia, braku dobrego kontaktu ze światem dorosłych, zaniku autorytetów, nienawiści do szkoły i nauczycieli, nie jest przecież wynalazkiem naszych czasów, choć nigdy nie było tak silne, jak obecnie. Kto z nas dorosłych w tym okresie nie czuł się samotny i niezrozumiały? Psychologowie winią za to brak więzi międzyludzkich, zwłaszcza rodzinnych, nieustanne bombardowanie mózgu tysiącami zbędnych, internetowych wiadomości, jak też brakiem umiejętności radzenia sobie z kłopotami. Można tę listę ciągnąć w nieskończoność. I oto nagle zjawia się ktoś, kto głośno mówi o swoich demonach noszonych w głowie i trudnościach w ich przezwyciężaniu.
W dodatku ten ktoś, to dziewczyna, która wygląda zwyczajnie i daleko jej do urody wymuskanej, wyraźnie dopieszczonej przez wizażystki Ariany Grande. Różnica między tymi gwiazdami jest zasadnicza. Ariana dbała o najmniejszy detal wyglądu, z każdym gestem wycyzelowanym przez choreografa, wydaje się przy Billie mało dostępną, bujającą w obłokach matroną, chociaż starszą raptem o dziewięć lat. Kto by się tam z nastolatków z nią chciał równać! Pewnie, póki nie było Eilish, Grande wydawała się im najbliższa, ale teraz? Billie jest swoja! Jedno oko większe, niesymetryczne usta, mina zastraszonej i niczego niepewnej panienki… A jeszcze te niesympatyczne zdjęcia, podkreślające celowo brzydotę całej sylwetki, z niechlujną postawą, rozstawionymi nogami, niby podbitym okiem…
Zamiast kreacji z domu mody, na koncertach nosi zwyczajne, tanie ciuchy, nazywane pogardliwie przez sobie niechętnych określeniem stylowego lumpa, na dodatek sprawia przed kamerami wrażenie braku makijażu. Jak takiej dziewczynie nie wierzyć, że jest jedną z miliarda chodzących po świecie szarych myszek? To przecież ich reprezentantka, tyle, że dopuszczona na estrady, głos pokolenia. Twierdzi, że nie umie się śmiać. „Nie znoszę mojego śmiechu, wydaje mi się, że wtedy jestem słaba i nieszczera, po prostu głupia. Nie umiem znaleźć w nim przyjemności, jeśli już, śmieję się tylko z musu. Dajcie mi z tym krzywieniem gęby spokój, to nic dobrego!” Rzeczywiście, na estradzie rzadko się śmieje, ale w tym wyznaniu nie jest do końca prawdziwa.
Kilka miesięcy temu śpiewając podczas koncertu na festiwalu Coachella „All The Good Girls Go To Heaven”, pod koniec piosenki zapomniała słów. Podrapała się po głowie i ryknęła do mikrofonu: „O fuck! Jakie ja tam pier…lone słowa napisałam?! Nie pamiętam, fuck!” Wybuchnęła śmiechem, cała widownia razem z nią, trwało to dłuższą chwilę. „OK, przypomniałam sobie, powtórzę całą zwrotkę, dobrze, że to ostatnia!”
Dla części dziennikarzy wspomniane wyznania stanowią jedynie jeden z dowodów, że Billie Eilish, jeśli nawet cierpi jakieś dolegliwości psychiczne, to przede wszystkim sprzedaje je małoletnim widzom, a spieniężając nastoletnią depresję, staje się produktem wytwórni, spełniającym jej polecenia. Twierdzą, że bywa dziwna, ponura, smutna, a nawet jędzowata tylko w pracy, a w czasie udzielania wywiadów potrafi być dowcipna, miła, nader optymistyczna i najczęściej śmiejąca się, jak każda dziewczyna w jej wieku.
Za to jej teksty piosenek do optymistycznych z pewnością nie należą. Ociekają beznadzieją, brakiem szans, czarnowidztwem i przegraną. Głównym zawołaniem jest „nie uda się”, „dajcie mi spokój, wynocha” i „nie ma szans”. „Jako jedyna w rodzinie kocham horrory, mogę je oglądać godzinami, nawet te już widziane. Są zawsze wspaniałe. Trzy razy widziałam całą serię „American Horror Story”! Uwielbiam bać się, ten nagły dreszczyk na plecach, gdy wpada wilkołak z nożem w zębach i rozpruwa połowę bohaterów, coś fantastycznego! W ogóle uwielbiam rzeczy, które mnie przerażają i wpadać w szał ze strachu. Czy mówiłam, że przy pisaniu tekstów często inspiruje mnie mój najbardziej ulubiony serial, „Żywe trupy”?
Brat Billie Eilish
Nie wiadomo w jaki sposób i czy w ogóle możliwa byłaby kariera Billie Eilish, gdyby nie miała tak znakomitego współpracownika, jakim jest brat. Ma dar pisania prostych, świetnych melodii, nierzadko w formie balladowej. To tak naprawdę wyrafinowany pop z wysokiej półki, ale bez trudu można w nim znaleźć elementy wielu stylów. Finneas to nie tylko gitarzysta, ale i klawiszowiec, potrafi siedzieć wiele godzin z instrumentami, by znaleźć odpowiednie, często zaskakujące rozwiązanie harmoniczne, co sprawia mu największą satysfakcję. Do wszystkich utworów pisze również aranżacje, na koncertach także podśpiewuje drugim głosem.
Jego kompozycje biorą często na warsztat inni wykonawcy, co wydaje się najlepszym dowodem uznania kolegów po fachu. „Myślałem, że moja współpraca z siostrą będzie krótka, albo przynajmniej na tyle mało absorbująca, że znajdę czas na granie zupełnie własnych pomysłów i utworów, które chciałem nagrywać samodzielnie. Tymczasem stało się tak, że mam w perspektywie tylko jeden projekt: Siostra! Ale nie żałuję!”
Billie Eilish nie kryje zachwytu dla brata. „To mój muzyczny guru. Chciałabym być taką dobrą autorką, jak on jest kompozytorem. Kocham go! Od zawsze mamy takie ulubione miejsce twórczych spotkań, w małej sypialni brata. Siadamy i godzinami omawiamy nowe pomysły i piosenki. Ja mu czytam nowy tekst i patrzę na jego minę. Jest uczciwy i kiedy mu się nie podoba, zaraz o tym mówi. Zdarza się, że on gra mi nową melodię i namawia, żebym do niej dopisała tekst.
Raz jest pierwszy on, raz ja, to różnie bywa. Często mnie prosi o zmianę rytmu jakiegoś wersu, albo ja go namawiam na mocniejsze zakończenie. Mam do niego absolutne zaufanie. Kiedy pracowaliśmy nad EP „Don’t Smile at Me”, wynajęliśmy na miesiąc studio, ale to był głupi pomysł. Nie czuliśmy się tam swobodnie, trzeba się było dostosowywać do określonych godzin. U nas inaczej. Finneas potrafi wejść do mojej sypialni w środku nocy, pociągnąć mnie za nogę, powiedzieć, że coś mu wpadło do głowy i za chwilę pracujemy w piżamach do upadłego”.
Podobno właśnie którejś nocy dopieszczali utwór „Listen Before I Go”: „Nie jest ze mną dobrze, cała się rozsypuję. Zadzwoń do naszych przyjaciół, powiedz, że ich kocham, że będę do nich tęskniła i nie jest mi przykro. Przepraszam!”. Finneas powiedział: „Zaraz po ostatnim słowie melodia się urwie, puścimy tylko szmery i nałożone na nich krzyki ludzi! To będzie bomba!”
Jeszcze nie wspomniałem o głosie siedemnastolatki. Lekcje śpiewu w dzieciństwie przyniosły efekt, to nie były wyrzucone pieniądze. Słychać, że nauczyciel musiał być wymagający i znał swoją profesję, bo młoda osoba potrafi głosem dobrze i różnorodnie władać. Na ogół jest w barwie bardzo miły i delikatny, nawet uwodzicielski, choć gdy znajdzie ku temu powód, Billie śpiewa naprawdę głośno i bez wysiłku.
Słyszałem jej nagrania z koncertów, mam wrażenie, że demonstruje w nich większy potencjał głosowy, niż na płytach. Trzeba jednak dodać, że często śpiewa cicho, na pół głosu, chcąc przez taką interpretację osłodzić słuchaczom dosłowność tekstu.

Po entuzjastycznie przyjętych singlach, rodzeństwo nagrało płytkę EP „Don’t Smile at Me”. Trwająca 26 minut zawierała osiem, głównie znanych już utworów. Z kompletnie nieznanych jeden miał wyjątkowo zwięzły tytuł, „Idontwannabeyouanemore”. Prawda, że prosty? Epka ciągle jest nadzwyczaj chętnie słuchana, dotychczas ma już grubo ponad 5 miliardów globalnych streamów, jak to się teraz określa. Nie wiadomo czemu Billie Eilish uparła się, że wszelkie tytuły ich piosenek mają być pisane małą literą, uzasadnienia takiego stanowiska nigdzie nie znalazłem.
29 marca 2019 roku miała miejsce ogromnie oczekiwana premiera ich pierwszego albumu, „When We All Fall Asleep, Where Do We Go?” Powstał i został nagrany, podobno w całości, w sypialni kompozytora. Pracowali nad nim długo, rodził się praktycznie przez cały roku 2018, w każdej wolnej chwili wspólnej obecności w domu. Wydany został w postaci cyfrowej, CD, kasety magnetofonowej i płyty winylowej. Zawiera 14 utworów i trwa 43 minuty.
Główna zainteresowana tak go anonsowała: „Kiedy nagraliśmy „Bury a Friend”, natychmiast powstał mi w głowie pomysł całego albumu. Od razu wiedziałam o czym będzie i jaka okładka go ozdobi. To historia opowiadana z perspektywy potwora mieszkającego pod moim łóżkiem. Próbuję wczuć się w jego myśli i uczucia, co nie jest specjalnie trudne, bo to ja jestem tym potworem. Jestem też przez to swoim największym wrogiem. Ale mogę też być potworem pod twoim łóżkiem”.
Album nie stanowi jakiegoś przełomu w dotychczasowej twórczości rodzeństwa, promując głównie rozwiązania spotykane u nich już wcześniej. Tym niemniej jest naprawdę interesujący i słuchałem go z dużym zaciekawieniem. Świat Billie Eilish wydał mi się jeszcze bardziej mroczny i smutny niż poprzednio, przesycony demonami, bezsilnością wobec ich poczynań i brakiem jakiejkolwiek nadziei. Wizja człowieka będącego bez szans w starciu ze złem obecnym w jego głowie, naprawdę przeraża. Mam wrażenie, że w przypadku tego albumu rzeczywiście uprawnione są porównania Billie z Kurtem Cobainem, bo ich narracje są równie gęste i mocne. Jak zwykle piękna muzyka Finneasa brzmi łagodnie i delikatnie, stanowiąc idealne przeciwieństwo „czarnych” tekstów.
Jego połączenie akustyczno-elektronicznych brzmień z pojawiającym się bitem stwarza w każdym wypadku niesamowity efekt. Billie śpiewa po swojemu, znakomicie różnicując kolejne utwory. Czasem szepcze, czasem uwodzi urzekającym sopranem, a na ogół brzmi delikatnie i miło. Bywa, że jej głos, dla podkreślenia wagi tekstu, jest przetworzony elektronicznie, albo wytłumiony. Znajomy radiowiec twierdzi, że poddano go nawet w jednym przypadku kompresji tak silnej, z jaką dawno się nie spotkał. Są na tym albumie, jak zwykle, propozycje ciekawsze i mniej ciekawe, ale całość bez wątpienia wciąga, ma w sobie coś magicznego.
Najbardziej mroczne obrazy podano tu w pięknym, pociągającym opakowaniu, na swój sposób oszukano słuchaczy. W tym kontekście rozumiem wszystkich zgłaszających wątpliwości, czy na pewno pokazywanie depresji jako czegoś atrakcyjnego i pożądanego jest etyczne? A z drugiej rozumiem także krytyków obwieszczających, że to najbardziej niezwykły album kilku ostatnich lat. Nawiasem mówiąc, czy może być dla twórców krążka większa satysfakcja, niż taki rozstrzał opinii?
Co dalej z Billie Eilish?
Na pewno więcej sprzecznych z sobą opinii dotyczy wersji wideo jej piosenek. Billie znajdująca się w bliżej nieokreślonej, choć z reguły nieprzyjemnie kojarzącej się przestrzeni, atakowana zewsząd przez pająki, płacząca strugą kolorowych łez wypływających z soczewek zastępujących jej oczy, stwarza najdelikatniej mówiąc nieprzyjemną, choć bardzo sugestywną wizję. Do tego jakieś obce dłonie wbijające jej strzykawki w różne zakamarki ciała i krew z rozbitego nosa, rozmazująca coraz większą część twarzy, sylwetki upiornych ludzi, usiłujących ją dusić i pobić… Mocne!
Marzyła, żeby nagrać duet z Justinem Bieberem. Dlaczego akurat z nim, skoro to chłopak z kompletnie innej parafii? „On ma w sobie taki rodzaj radości z życia, jakiej mnie najbardziej brakuje. Chciałam, żeby moja najsmutniejsza część spotkała się z jego najweselszą.” Nagrali „Bad Guy”, przebój numer jeden w wielu krajach, właśnie w tej wersji.
Normalną koleją rzeczy, po świetnie przyjętych nagraniach, przyszedł czas na koncerty. Coraz ich więcej, kalendarz rodzeństwa praktycznie nie pokazuje wolnych dni na wiele miesięcy naprzód. Już i naprawdę bardzo duże sale widowiskowe stały się zbyt skromne, by pomieścić chętnych. Stało się bowiem tak, że każda widownia, gdy tylko padnie informacja o dacie występu, wyprzedaje się w sieci w ciągu paru sekund!
„Na koncertach nie zależy mi na widzach, którzy zrecenzują je mówiąc: „O, właśnie obejrzałem fajny show!” Chcę od nich usłyszeć: „To było wielkie show, a na przekór temu co usłyszałem, czerpię teraz większą radość z życia!” Zawsze marzy mi się widownia, która stanie się integralną częścią widowiska, częścią mnie. Próbuję interakcji z każdym, kto zechciał przyjść i wszystkich traktuję równo. Nie ma ważniejszych i mniej ważnych wieczorów. Każdy jest najważniejszy i nigdy się nie powtórzy, zawsze ofiarowuję sto procent siebie. Najwspanialszy koncert z dotychczasowych przeżyłam w Amsterdamie. Nadkomplet, jak zwykle, widownia nadzwyczajnie wrażliwa. Przez cały czas panowało między nami absolutne porozumienie i taki rodzaj więzi naprawdę wyjątkowo rzadko doświadczanej. Z serca do serca. Śpiewałam przedostatnią piosenkę, siedziałam na jakimś bardzo wygodnym stołku, brat obok, akompaniował na gitarze. Jestem umówiona z oświetleniowcem, że w tym utworze ślizga światłem reflektora po twarzach ludzi. Patrzę i widzę, że widownia płacze. To samo w sobie nie jest czymś nadzwyczajnym, często się zdarza, ale tym razem płakali chyba wszyscy! Na końcu piosenki, sama nie wiem czemu, dodałam: „Nie chcę umierać…”. Podniósł się ogólny szloch, ja sama ryknęłam, poczułam, że klucha w gardle już mi nie pozwoli na wykrztuszenie żadnego słowa. Ostatnią piosenkę za mnie zaśpiewał Finneas”.
Przypominam. Ta dziewczyna nazywa się Billie Eilish. Dla niektórych dziewczyna niebezpiecznie sprzedająca depresję. Dla milionów głos pokolenia.
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 8/2019 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa artystki: www.billieeilish.com
Zdjęcie główne: Billie Eilish (fot. materiały prasowe)