Anita Lipnicka i John Porter wydali właśnie drugi po Nieprzyzwoitych piosenkach wspólny album zatytułowany „Inside Story”. Płyta powstawała w „egzotycznej” Słowenii pod czujnym okiem Chrisa Eckmana – lidera legendarnej grupy The Walkabouts znanego ze współpracy m.in. z Midnight Choir, Willard Grant Conspiracy, Tindersticks, Bambi Molesters i Peterem Buckiem. Do zwierzeń na temat pracy nad nowym albumem udało się nam nakłonić Johna Portera.
Rozmawiamy na krótko przed premierą Waszego drugiego albumu „Inside Story” – czym różni się on od pierwszej płyty?
John Porter: Druga jest bardziej konkretna w aranżacjach i bardziej „poważna”, bogatsza dźwiękowo – a jednak surowsza.
Jak scharakteryzowałbyś najkrócej nowy album – tak pod względem muzycznym jak i tekstowym.
John Porter: Jest dla nas wewnętrzną podróżą.
Album zawiera zarówno utwory autorstwa każdego z was, jak i wspólne. W jaki sposób powstawały kompozycje, które pojawiły się na płycie?
John Porter: Z około piętnastu piosenek, wybraliśmy razem z producentem jedenaście. Wspólnie napisaliśmy dwie ale i tak jedno drugiemu grzebało w jego piosenkach. Wszystkie piosenki powstały z pomocą gitary akustycznej, wina, kłótni i cierpliwości – w hotelach i w domu!
Nagrywaliście płytę w Słowenii pod okiem Chrisa Eckmana – jak doszło do tego, że zdecydowaliście się na tego producenta, Amerykanina mieszkającego w… Lublanie?
John Porter: Chris ma tam żonę Słowenkę i dużo pracy. O dziwo, ten typ muzyki, który gramy ma większe powodzenia w Europie niż w Stanach, mimo że cały ten nurt pochodzi stamtąd.
Szybko znaleźliście wspólny język z Chrisem?
John Porter: Ja na pewno bo po angielsku! A serio, to tak. Siedzimy w tym samym klimacie muzyczno-mrocznym i organicznym.
Jaki był jego wpływ na album i jak przebiegała współpraca z nim? Czy ścieraliście się gdy wasze koncepcje były różne, czy też ze spokojem oddaliście wszystko w jego ręce?
John Porter: Myślę, że nigdy nie oddajemy ze spokojem wszystkiego, ot tak. To jest kwestia budowania zaufania w trakcie pracy, co jest bardzo ważne. Czasami albo my albo on musieliśmy przekonać się wzajemnie do słuszności paru dźwięków.
Jak przebiegały prace nad albumem?
John Porter: Przede wszystkim studio jest przygotowane na bardziej taśmowe brzmienie – prawie wszystko jest analogowe. Więc najpierw wszystko nagrywaliśmy na taśmę, a potem wyrzucaliśmy do komputera do kompilacji itd. Sekcja, dodatkowe instrumenty (czasami „na brudno”), wokale, a potem parę dni „szaleństwa”, kompilacja, jeszcze parę dźwięków, mix, drugi mix, tzw: tweaking i mastering.
Nagrywaliście „staromodnie” na taśmę – dlaczego w dobie komputerów zdecydowaliście się na taki wybór?
John Porter: Taśma, bo taki genre (gatunek) muzyczny. Więcej ciepła i powietrza na wokali.
Kogo zaprosiliście do udziału w nagraniach?
John Porter: Skład był w rękach Chrisa, czyli paru muzyków lokalnych ale z dużym doświadczeniem na Zachodzie, Anglik i Norweg i my (ewentualnie).
Podobno przy nagrywaniu partii wokalnych inżynier dźwięku przeprowadził mały, ciekawy eksperyment pozwalający mu dobrać mikrofony. Możecie coś o tym powiedzieć?
John Porter: Tak. Wybór mikrofonu okazał się bardzo istotny, bo każdy głos ma swoją specyfikę i wrażliwość. Testowaliśmy około ośmiu mikrofonów, od najtańszych Shure do Brauner, AKG itd. Ja potrzebowałem najdroższego – brak talentu?! – a Anita śpiewała do najtańszego Shure i efekt jest niesamowity.
Czy w trakcie realizacji albumu borykaliście się z jakimiś problemami?
John Porter: Nie, codziennie jeździliśmy do studia rowerami, praca była ściśle zorganizowana. Wiadomo, że człowiek ma lepsze i gorsze dni, ale wszystko było dobrze.
Jakie instrumentarium przeważa na nowej płycie? Czy oprócz instrumentów akustycznych znalazło się też miejsce na „elektryki” czy nawet jakieś elektroniczne „wynalazki”?
John Porter: Gitary akustyczne są jakby szkieletem płyty, a dalej sprawa była otwarta – jest trochę wszystkiego, ale nie stroniliśmy od elektroniki – głównie był to stary Moog albo Nord Electro Rack 2, glockenspiel i nawet jeden stary Stylophone.
Czy Wasze początkowe oczekiwania wobec albumu spełniły cię całkowicie, czy może końcowy efekt je przerósł?
John Porter: Trzeba mieć otwarty umysł jak idziesz do studia, jak Chris często mówił: „If it helps the song, why not?” – czyli: jak pomaga piosence, czemu nie? I to jest sedno – piosenki, zauważyłem, rozwijają się w sposób organiczny w studiu i za piosenką trzeba pójść.
Oboje gracie na gitarach. Jakich instrumentów używacie?
John Porter: Na koncertach używam gitar akustycznych: Martin D28, Lakewood M1-CP i Yamaha Country & Western, a Anita ma ładnego elektro-akustyka Tanglewood.
Czego używacie do ich nagłaśniania? Czy wykorzystujecie jakieś efekty?
John Porter: Używamy do gitar akustycznych „piecy” Ashdown Radiator 1 i 2.
Podobno przydarzyła się Wam kiedyś niemiła historia, gdy skradziono Wam mikrofony i inny sprzęt. Jak wybrnęliście wtedy z tej sytuacji?
John Porter: To nie pierwszy raz w moim życiu, ale co robić? Technik ponosi część straty, a my resztę.
Przed Wami teraz zapewne trasa koncertowa promująca nową płytę – jakich mikrofonów używacie na scenie?
John Porter: Audio-Technica AE6100. Są bardzo dynamiczne i zgrabne. Mają moc i wśród testowanych na potrzeby koncertów wypadły dla nas najlepiej.
Jakich koncertów możemy się spodziewać? Będziecie występować z większym zespołem czy kameralnie, we dwoje?
John Porter: Będzie zespół.
Jak przedstawia się kwestia nagłośnienia i realizacji Waszych koncertów? Czy macie swojego realizatora?
John Porter: Uff! Mamy na szczęście własnego akustyka. Od trzech lat pracujemy razem, zna naszej kaprysy i wymagania. To Piotr Boczkowski, chłopak z dużym doświadczeniem.
Rozmawiał: Grzegorz Bartczak
Zdjęcia: Anna Włoch
Internet: www.facebook.com/AnitaLipnicka/ / www.facebook.com/JohnPorterBand
Wywiad ukazał się w numerze 10/2005 miesięcznika Muzyk.