W listopadzie 1944 roku Tony Bennett został powołany do specjalnego korpusu artystycznego armii amerykańskiej. Zupełnie przypadkowo odkrył go tam Bob Hope, który umożliwił mu zaistnienie w show biznesie i kontrakt z Columbią. W 1951 roku Tony nagrał piosenkę „Because of You” i uczynił z niej taki przebój, że odtąd już żadnej pomocy nie potrzebował. Kiedy się żenił po raz pierwszy, do katedry przyszło pięć tysięcy zawiedzionych tym, zapłakanych i histeryzujących kobiet. Od tamtej pory niewiele się zmieniło, pozostał mu ogromny, nieco łobuzerski wdzięk, na którym w znacznym stopniu zbudował swą legendę i mimo piątej młodości niezmiennie uważany jest za największego z żyjących piosenkarzy amerykańskich. Rywalizował przez lata z Sinatrą, ale był to bój pokojowy. Frank powiedział kiedyś o nim: „Tony jest najlepszy w naszej branży. Podziwiam go, porusza mnie swoim śpiewaniem. Gdy umrę, on będzie najlepszy”. Tak też się stało. Być może jego głos nie dorównuje Sinatrze, ale śpiewał zawsze urokliwie, jakby dla każdego słuchacza osobno. Piętnaście Grammy Awards, dwie Emmy Awards, NEA Jazz Master, członkostwo w Big Band and Jazz Hall of Fame, ponad siedemdziesiąt nagranych albumów, pięćdziesiąt milionów sprzedanych płyt. To początek wyliczanki, którą mogę kontynuować jeszcze przez trzy strony. Bennett śpiewa wielkie standardy z charakterystycznym, jazzowym feelingiem i robi to genialnie, potrafi naprawdę wszystko. Ciągle jeździ, odwiedziny na jego stronie internetowej robią ogromne wrażenie. Ma osiemdziesiąt pięć lat i głos niespecjalnie zmieniony. Pięć lat temu nagrał już duetowy album, który sprzedał się w ilości wystarczającej do pokrycia się platyną i od tego czasu był nieustannie nagabywany, kiedy sprokuruje kolejny, podobny. Zrobił to właśnie teraz. Co ciekawe, ten album natychmiast znalazł się na czele listy Billboardu, zresztą po raz pierwszy w jego karierze! Taktyka obrana przez samego zainteresowanego oraz producentów, z których jeden jest synem mistrza i nazywa się Dae Bennett, a drugi, Phil Ramone to uznany wyga w swej specjalności, była wyjątkowo prosta: nagrać siedemnaście wielkich przebojów, każdy z kim innym, w dodatku z akompaniamentem znakomitych muzyków big-bandowych. O doborze instrumentalistów i współwykonawców decydował, poza samym zainteresowanym, drugi synek sławnego ojca, Danny Bennett. Także wykonał dobrą robotę, bo jego wybór gwiazd w ogromnej większości się sprawdził, a Lady Gaga i nieodżałowana Amy Winehouse udowodniły, że wielkie, że tak powiem, rzetelne śpiewanie, jest im bliskie. Świetnie wypadła też Faith Hill, Natalie Cole, Aretha Franklin, k.d. lang, Willie Nelson, Nora Jones i Sheryl Crow. Wykonawców złych tu po prostu nie ma, ale kilkoro zaśpiewało poniżej moich oczekiwań. Nieco bezbarwnie wypadł Michael Buble, sztywno Andrea Bocelli, nie przekonał mnie śpiewający po hiszpańsku Alejandro Sanz, od klimatu mistrza odstawał też Josh Groban. A sam Tony? Jest naprawdę świetny i nie stosuję w tym wypadku żadnej taryfy ulgowej. Żadnego starczego fałszowania i cienia zadyszki, za to cudowna lekkość interpretacji, uśmiech i kawałek serca w każdym utworze, właśnie tak, jak trzeba. Ma niebywałą technikę i doświadczenie, co natychmiast słychać. Cały album utrzymany jest w odrobinę minionej stylistyce, przez co staje się wielce urokliwy. To dzieło dwóch wspaniałych aranżerów i dyrygentów, związanych zresztą nie tylko z Tonym. Marion Evans opracowywał już aranżację do płyt Judy Garland, Perry Como czy Sammy’ego Davisa Jr, uzbierał ponad sto krążków, nad którymi pracował, plus jeszcze jedenaście musicali na Broadwayu. Z kolei Argentyńczyk Jorge Calandrelli, także czujący się najlepiej na styku jazzu i szeroko rozumianego popu, pracował już z Barbrą Streisand, Celine Dion, Ricky Martinem i Barry Manilowem. Za chwilę siądziemy w towarzystwie choinki i kiedy już będzie po życzeniach i kolędzie, a na stół wjadą słodkości, proszę wziąć lampkę wina, usiąść wygodnie w fotelu i posłuchać Tony Bennetta. Naprawdę, są wartości absolutnie nieprzemijające!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.tonybennett.com
Recenzja ukazała się w numerze 12/2011 miesięcznika Muzyk.