Należę do pokolenia, które wychowało się przy muzyce The Beatles. Czwórka długowłosych gwiazd z Liverpoolu stanowiła istotną część naszej młodości, spojrzenia na świat i piosenkę. Chociaż mieliśmy do dyspozycji tylko radio i pocztówki dźwiękowe, znaliśmy każdą ich piosenkę, nawet każdy oddech i akord. Założyliśmy z kolegami szkolny zespół tylko po to, by studiować po kawałku ich solówki gitarowe i naśladować sposób śpiewania. Dlatego, przyznaję, mój bałwochwalczy podziw dla nich ma głębokie podstawy. Tym niemniej nawet ja zdębiałem, gdy dowiedziałem się o nowej płycie The Beatles, bo przecież wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ostatnie zaległości wykorzystano w albumie Anthology. Czyżby stał się cud? Gdy spojrzałem na listę aż dwudziestu sześciu piosenek, nie wyłowiłem z niej nic, czego bym już nie znał. Pomysł okazał się jednak bardziej przewrotny, niż sądziłem. Oto dwójka żyjących eks-Beatlesów, Paul McCartney i Ringo Starr, oraz Yoko Ono i Olivia Harrison, wdowy po dwóch pozostałych, wyrazili zgodę na wykorzystanie ich muzyki w wielkim widowisku multimedialnym przygotowywanym przez słynną grupę Cirque du Soleil. Za nowe opracowanie wziął się sam George Martin, znany i genialny producent zespołu, który wziął do pomocy syna, Gilesa. Obaj panowie zobowiązali się nie dodawać choćby jednej nutki, która nie została nagrana przez Beatlesów, poprosili tylko o możliwość czerpania fragmentów wszystkich utworów, jakie kiedykolwiek słynna czwórka zarejestrowała. Następnie rodzinny tandem dokonał iście benedyktyńskiej pracy, rozbierając grubo ponad setkę nagrań na „czynniki pierwsze”. Przesłuchiwali wszystkie ścieżki z rejestracją instrumentów i głosów osobno, wszak The Beatles nagrywali już na wielośladach, co umożliwiło podobne zamierzenie. Następnie zaczęli montować z tych cząstek na nowo kawałki poszczególnych piosenek. Brali przy tym perkusję z jednego utworu, gitarę basową z innego, a chórek z jeszcze innej piosenki. Jakby tego było mało, cytaty z bardzo znanych piosenek wykorzystali przy montażu innych, tworząc nadzwyczajnej urody collage. Wszystko brzmi tak, jakby słynna czwórka wyszła ze studia przed chwilą, jakimś cudem udało się stworzyć całość pod hasłem The Beatles 2006. Jakość dźwięku jest znakomita, na przykładzie tego krążka słychać wyraźnie, o jakie lata świetlne technika poszła do przodu i jak bardzo było brak na wznowieniach CD rzetelnego remasteringu! Oczywiście najważniejsza pozostaje muzyka. George i Giles Martin realizując swą koncepcję, najzupełniej świadomie ingerowali w poszczególne utwory. Oto na przykład „Within You Without You” ma sekcję rytmiczną z „Tommorow Never Knows”, albo „Being For The Benefit Of Mr. Kite” zmiksowany jest z końcówką „I Want You (She’s So Heavy)”. Jednak najbardziej różni się od znanego oryginału „Strawberry Fields Forever”. Kiedyś słynne organy parowe, nagrywane przez wiele dni, dawały tej piosence brzmienie psychodeliczne, jak się wówczas mówiło, a teraz „truskawkowe pola” za sprawą Martinów są delikatną balladą. Jest jedno odstępstwo i dogranie instrumentów dopiero teraz, chodzi mi o nieistniejące niegdyś skrzypce w „While My guitar Gently Weeps”. Nie mam zamiaru odkrywać wszystkich ukrytych smaczków tego krążka i w ten sposób pozbawiać Państwa przyjemności z ich wyszukiwania. Chcę tylko powiedzieć, że te i inne zmiany dla mnie, znającego każdą nutę oryginału, stanowią ogromną frajdę. Słucham Beatlesów na nowo i cieszę się tym albumem jak dziecko, które otrzymało wspaniałą nową zabawkę. Im dłużej słucham, tym bardziej jestem przekonany, że tak wspaniałego zespołu, który w podobnym stopniu zaważyłby na losach muzyki rozrywkowej, już nigdy nie będzie. Wielkie zjawisko pod tytułem The Beatles, mogło się zdarzyć tylko raz.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 2/2007 miesięcznika Muzyk.