• Muzyk
  • TopGuitar
  • TopBass
  • TopDrummer
NEWSLETTER
Muzyk.net
  • Newsy
    • Klawisze
    • Studio
    • Software
    • Gitara i Bas
    • Nagłośnienie
    • Mobilne
    • Perkusja
    • AudioVideo
    • Dęte
    • DJ
    • Smyczki
    • Oświetlenie
  • Wydarzenia/Muzycy
    • Wywiady
    • Sylwetki
    • Imprezy
    • Relacje
  • Testy
    TestyPokaż więcej
    Donner DC 87
    Donner DC 87 – test mikrofonu pojemnościowego
    2025-04-30
    ADAM Audio D3V
    ADAM Audio D3V – test monitorów odsłuchowych
    2025-03-29
    Novation Launchkey 61 MK4 (fot. Novation)
    Novation Launchkey 61 MK4 – test klawiatury sterującej
    2025-03-20
    Arturia KeyLab 61 mk3 (fot. Arturia)
    Arturia KeyLab 61 mk3 – test klawiatury sterującej
    2024-09-30
    ZOOM R4 MultiTrak
    ZOOM R4 MultiTrak – test rejestratora audio
    2024-05-31
  • Wideo
    WideoPokaż więcej
    Miley Cyrus „More to Lose” (mat. prasowe Sony Music Entertainment Poland)
    Miley Cyrus zaprezentowała singiel „More to Lose”
    2025-05-09
    Kali Uchis „Sincerely” (fot. Zach Apo-Tsang)
    Kali Uchis wydała album „Sincerely”
    2025-05-09
    „Thunderbolts*” (fot. Marvel Studios)
    „Thunderbolts*” – muzyka pod lupą
    2025-05-08
    Edyta Górniak „Dotyk” (fot. Pomaton EMI)
    30 lat albumu „Dotyk” Edyty Górniak
    2025-05-08
    Patrycja Markowska „Ślady” (mat. prasowe Warner Music Poland)
    Patrycja Markowska zaprezentowała utwór „Ślady”
    2025-05-08
  • Artykuły
    • Studyjna mapa Polski
    • Felietony
    • Auto dla muzyka
    • Wariacje na temat
    • Recenzje
  • Film
    • Muzyka pod lupą
    • Płyty DVD
  • Tygodnik
    TygodnikPokaż więcej
    Tygodnik 19/2025 (514)
    2025-05-06
    Tygodnik 18/2025 (513)
    2025-04-28
    Tygodnik 17/2025 (512)
    2025-04-22
    Tygodnik 16/2025 (511)
    2025-04-14
    Tygodnik 15/2025 (510)
    2025-04-08
  • Słownik
    • Terminy Gitarowe
    • Terminy Techniczne
Czytasz: So Long, Leonard – wspomnienie o Leonardzie Cohenie
Udostępnij
Szukaj
Muzyk.netMuzyk.net
Font ResizerAa
  • Newsy
  • Wydarzenia/Muzycy
  • Testy
  • Wideo
  • Artykuły
  • Film
  • Tygodnik
  • Słownik
Szukaj
  • Newsy
    • Klawisze
    • Studio
    • Software
    • Gitara i Bas
    • Nagłośnienie
    • Mobilne
    • Perkusja
    • AudioVideo
    • Dęte
    • DJ
    • Smyczki
    • Oświetlenie
  • Wydarzenia/Muzycy
    • Wywiady
    • Sylwetki
    • Imprezy
    • Relacje
  • Testy
  • Wideo
  • Artykuły
    • Studyjna mapa Polski
    • Felietony
    • Auto dla muzyka
    • Wariacje na temat
    • Recenzje
  • Film
    • Muzyka pod lupą
    • Płyty DVD
  • Tygodnik
  • Słownik
    • Terminy Gitarowe
    • Terminy Techniczne
Obserwuj nas
© 2024 Muzyk. All Rights Reserved.
ArtykułySylwetki

So Long, Leonard – wspomnienie o Leonardzie Cohenie

Redakcja | Muzyk FCM
Redakcja | Muzyk FCM Opublikowano 2016-12-23
Udostępnij
Leonard Cohen (fot. Route66 / Shutterstock.com)
Leonard Cohen (fot. Route66 / Shutterstock.com)

Tygodnik „New Yorker” uchodzi w USA za pismo, które inteligenci powinni czytać. Nic dziwnego, że tuż przed wydaniem swojego ostatniego albumu, Leonard Cohen właśnie jemu udzielił wywiadu. Opowiadał w nim oczywiście o płycie, rodzinie, ale w świat poszły przede wszystkim fragmenty rozmowy dotyczące spraw ostatecznych. „Jestem pogodzony z moim odejściem. Mogę powiedzieć, że nawet gotowy na śmierć, już czas na mnie. To chyba nie jest nieprzyjemne. Dociągnąłem pewne sprawy do końca”. Na konferencji prasowej, zwołanej niedługo później, mocno zmienił ton: „Powiedziałem, że jestem gotów na śmierć. Chyba nieco przesadziłem. Przecież każdy ma prawo pohisteryzować na swój temat. Zamierzam żyć wiecznie, no dobrze, przynajmniej 120 lat”. Umarł kilkadziesiąt godzin później. Może wiedział więcej na temat stanu swego zdrowia, ale nie chciał się takimi wiadomościami dzielić?

Leonard Cohen urodził się w Westmount, angielskojęzycznej dzielnicy Montrealu, w średniozamożnej rodzinie żydowskiej. Ojcem jego matki, Marshy, był pochodzący z Litwy rabin Solomon Klonitsky-Kline, szef Kongresu Żydów Kanadyjskich, a jego dziadkiem ze strony ojca, przybyły do Ameryki z Polski Lyon Cohen, już w Ameryce właściciel firmy wydawniczej. Ojciec, Nathan Cohen, miał sklep z odzieżą. W tej sytuacji nic dziwnego, że Leonard był wychowywany w domu, w którym religia była istotnym składnikiem codzienności. „Miałem mistyczne dzieciństwo. Wmawiano mi, że jestem w prostej linii potomkiem samego Aarona, starszego brata Mojżesza. Chodziliśmy do starej, najbardziej tradycyjnej w całym kraju synagogi, Congregation Shaar Hashomayim, przeżywałem każde wejście do niej. Jej atmosfera udzielała mi się natychmiast, wszystko tam wydawało mi się absolutnie niecodzienne i równie istotne. Modlitwy, śpiewy kantorów, nawet zapach świątyni, zostały mi w pamięci do dziś, z pewnością to dziedzictwo wpłynęło na całe moje życie”. Dziadkowie wpłynęli także na bardzo szybkie zainteresowanie Leonarda poezją, posłali go do Westmount High School, szkoły średniej, w której dodatkowymi przedmiotami była muzyka i poezja. Uwielbiałem czytać wiersze, wchłaniałem je w naprawdę sporych dawkach. Już nie umiem powiedzieć dlaczego akurat Federico Garcia Lorca stał się moim najbardziej ukochanym poetą. Czułem, że dzięki niemu nigdy już nie pozostanę sam, znajdowałem w jego wierszach więcej odpowiedzi na pytania, niż w rozmowie z dorosłymi. Lorca szybko został uzupełniony przez innych, zwłaszcza Walta Whitmana.

W tej sytuacji musiało dojść do jego własnych prób poetyckich, zwłaszcza gdy Leonard Cohen został studentem McGill University w Montrealu. W marcu 1954 roku po raz pierwszy jego wiersze zamieścił magazyn CIV/n. Wybitnie pilnym studentem Leonard Cohen się nie okazał, swego rodzaju odtrutką na religijny dom i poczucie samotności stały się częste wizyty w lokalikach i barach, ale pisania poezji nie zaniedbywał. Miał ku temu specjalny powód, bo panujący barowy obyczaj nakazywał domorosłym poetom głośne czytanie swoich wierszy. Zwyciężał ten, który potrafił zwrócić na siebie uwagę przypadkowej przecież klienteli, zmuszając ją na chwilę do zamilknięcia. Oczywiście wiązało się to nie tylko ze splendorem, ale też darmową kolejką. Leonard wygrywał notorycznie. Bardzo dobrego zdania na temat wierszy młodego człowieka byli też jego profesorowie, w 1955 roku przyznając mu za osiągnięcia na tym polu McNaughton Prize. W tym czasie jego poezje publikowało już wiele pism, nie tylko lokalnych. Już po studiach, zakończonych tytułem Bachelor of Arts, Leonard Cohen wydał w 1956 roku swój pierwszy tomik, „Let Us Compare Mythologies”. Ogromnie pomógł mu jego profesor, polski Kanadyjczyk Louis Dudek. Krytycy nie mogli się go nachwalić, ostatecznie określono go mianem najciekawszego od dekady debiutu poetyckiego w Kanadzie. Cohen idąc za ciosem wydał także swój debiut prozatorski, nazywający się „Ulubiona gra”. Uniesiony sukcesami przez rok studiował w nowojorskim Columbia University School of General Studies, owianym sławą kuźni ludzi pióra. Sam zainteresowany oceniał jednak pobyt na słynnym uniwersytecie niezbyt miło, jako „pasję bez świeżości” i „miłość bez orgazmu”. Wrócił do Montrealu, dzięki pomocy najbliższych wydawał kolejne tomiki poetyckie i nowele. O dziwo, ich sprzedaż, a zwłaszcza recenzje fachowców były coraz gorsze. Już druga powieść, „Piękni przegrani”, została straszliwie zjechana przez tych samych, chwilę temu gloryfikujących go krytyków. Padło nawet określenie „intelektualnego samogwałtu” i „autorskiego odmóżdżenia”.

Leonard Cohen szybko doszedł do wniosku, że dalsza bytność w Montrealu nie tylko niczego mu nie da, lecz może być nawet szkodliwa dla jego ewentualnej kariery, na jaką ciągle liczył. Poza tym ostatecznie ile razy można spędzać wieczory w tych samych barach w otoczeniu tych samych twarzy? Miał jeszcze pieniądze za tantiemy, ciągle spływały mu jakieś środki ze stypendium literackiego przyznanego po udanym debiucie, a dziewczyny i alkohol nie były przecież jedynie montrealską osobliwością. Leonard Cohen wyjechał najpierw na Kubę, choć przypadkowo wplątany nie ze swej winy w aferę paszportową musiał z niej pośpiesznie wyjeżdżać. Trafił na chwilę do Londynu, ale nie czuł się tam zbyt dobrze. Dłużej zagościł na greckiej wyspie Hydra, gdzie wynajmował za 14 dolarów miesięcznie domek, a poza tym przystał do komuny, składającej się z kilku artystów i zmiennego z natury grona turystek. Tam Leonard Cohen przeżył pierwszą poważną miłość, a kiedy się rozstawali on napisał z myślą o niej „So Long, Marianne”.

- Advertisement -

To rozstanie z Marianne, żoną norweskiego pisarza, było do pewnego stopnia wymuszone, bo Leonardowi brakowało pieniędzy. Wtedy po raz pierwszy pomyślał poważniej o muzyce. Istniał już w Kanadzie zespół, który kilka jego wierszy przerobił na piosenki, więc jakiś szlak został przetarty. Jednak w jego koncepcji muzyka miała mu dawać środki na pisanie poezji, w żadnym wypadku nie była celem samym w sobie. Miał pojęcie o graniu na gitarze, pierwszy instrument otrzymał w wieku czternastu lat i jakoś mu szło, choć dobrym gitarzystą nigdy nie został. Do momentu wyjazdu z Montrealu bez przerwy słuchał stacji radiowej nadającej wyłącznie folk i country, a jego największymi idolami byli Hank Williams i Ray Charles. W szkole założył folkowo-countrową grupę Buckskin Boys. Przypadkowo poznany Hiszpan pokazał mu kilka bardziej skomplikowanych chwytów na gitarę, a także „chwyty na flamenco”, jak to określił. Sam siebie nie widział w roli piosenkarza. Ja się nie nadaję na estradę, nie zaśpiewam poprawnie żadnej melodii. Przecież nie mam głosu, będą się ze mnie śmiać, jeśli w ogóle dostanę się na estradę. Mam też lustro, widzę dziury po trądziku, jestem chudy i brzydki. Owszem, mogę coś tam pośpiewać na imprezach w barach, albo urodzinach w jakimś domu, ale to wszystko. Ideałem wokalnym była dla Cohena matka. Jeśli chodzi o gust muzyczny, moja mama była Rosjanką. Śpiewała zawsze przepięknie. Te melodie, jakie w jej wykonaniu usłyszałem, specyficzny pochód dźwięków, zostały ze mną na stałe. Kiedy siedziałem w barze, bywało że przychodziła do mnie i śpiewaliśmy ku prawdziwej radości wszystkich obecnych całą noc. Gdzie tam mnie do niej!.

W 1966 roku jeden z producentów telewizji kanadyjskiej zaproponował mu pisanie piosenek do lokalnego programu, na co Leo przystał. Niedługo potem doszedł do wniosku, że chyba jednak warto być autorem piosenek, po raz pierwszy nie wykluczył też ich wykonywania. Wyjechał do Nowego Jorku. Poznał Andy’ego Warhola, zaczął pokazywać się z Janis Joplin i zaprzyjaźnił z Jimi Hendrixem. Najważniejsze okazało się spotkanie z Judy Collins. Przed młodą, ale już znaną gwiazdką folku, drzwi do niektórych studiów nagraniowych stały szeroko otwarte, choć nie miała jeszcze własnego repertuaru. Leonard Cohen zaproponował jej nagranie swoich utworów. Na płycie z końca 1966 roku „In My Life”, Judy nagrała „Suzanne” i „Dress Rehearsal Rag”. Krążek z następnego roku, „Wildflowers”, przyniósł „Sisters of Mercy”, „Priest” oraz „Hey, That’s No Way To Say Goodbye”. Pierwszy, wielki krok do kariery Leonarda został zrobiony. Bardzo szybko jego pieśni zauważyli inni folkowcy, zwłaszcza Joan Baez, zaczęli je nagrywać, a przede wszystkim śpiewać na koncertach. 30 kwietnia 1967 roku był dla Leo być może jeszcze ważniejszy, bowiem tego dnia zgodził się osobiście zaśpiewać na koncercie charytatywnym w Town Hall w Nowym Jorku. „Kosztowało mnie to mnóstwo nerwów i kołatania serca, które omal nie wypadło mi na zewnątrz, ale zobaczyłem, że śpiewanie nie boli i mogę to robić. Dostałem nawet spore brawa, co mi pozwoliło potem wypić kilka drinków pod ewentualną przyszłą karierę”.

Wszystko to nie uszło uwagi osób odpowiedzialnych za łowienie nowych talentów. W ten sposób doszło do spotkania Leo z Johnem Hammondem z Columbia Records, który zaproponował mu nagranie debiutanckiej płyty. Zaszyłem się w Montrealu i zacząłem pisać. Przez całe moje życie nigdy pisanie nie szło mi łatwo. Dla mnie to powolny proces i prawie katorżnicza robota, wyrywanie poszczególnych słów a potem zdań z trzewi. W końcu napisałem. Debiutantowi przydzielono kilku doświadczonych muzyków sesyjnych, czym Cohen nie był zachwycony. Jakoś jednak udało się pogodzić stanowiska i ostatecznie w grudniu 1967 roku płyta „Songs of Leonard Cohen” znalazła się w sklepach. W Stanach Zjednoczonych wylądowała jako numer 83 na liście Billboard 200, ale za to w Wielkiej Brytanii nie opuściła Albums Chart przez półtora roku! Krytycy wszędzie byli zachwyceni późnym debiutem trzydziestotrzylatka. Co prawda wygarnęli dość monotonny sposób śpiewania, ale podkreślali piękno melodii, niebywały nastrój, a przede wszystkim dalekie od wszystkiego, co wówczas dało się usłyszeć, teksty. Zauważono nie tylko częste i sugestywne obrazki erotyczne, ale także umiejętność opowiadania w kilku zdaniach o największych tajemnicach ludzkiej egzystencji.

Sukces miał także drugie oblicze. Wbrew sobie musiał się zgodzić na trasy koncertowe, których szczerze nienawidził, ale warunki kontraktów były nieubłagane. Z drugiej strony zarabiał w ten sposób na życie. Podczas koncertów czuję się jak torreador, który musi za wszelką cenę wygrać z bykiem, czyli publicznością. Za każdym razem wypychają mnie na scenę, a ja według planu mam udowodnić, że jestem lepszy od nich. Myślę sobie, że gdyby kupili moją płytę i pozostali w domu, zrobiliby lepiej dla mnie i dla siebie.

Naturalną koleją rzeczy po pierwszej płycie przyszły następne. Nigdy nie był typem wykonawcy często zmieniającego swój styl. Zawsze zachowywał autoironię, delikatny dowcip, erotykę, często pogmatwane metafory, ale też z ochotą nurzał się w tym co mroczne i depresyjne. Jednym to odpowiadało, innym nie, w Europie zawsze lubiano go bardziej niż w Kanadzie czy USA.

- Advertisement -

W 1970 roku Leonard Cohen po raz pierwszy koncertował w Europie. Był w Niemczech, Austrii, Anglii, śpiewał w paryskiej Olimpii, wszędzie przyjmowany entuzjastycznie. Pod koniec sierpnia tego roku znalazł się na festiwalu na wyspie Wright. Na estradzie już kilka dni koncertowały wielkie sławy rocka, a na widowni zasiadali młodzi, zbuntowani i mało grzeczni ludzie, w dodatku gotowi do wielkich czynów, zmotywowani przez alkohol, prochy i wspólną obecność. Kolejnej nocy sytuacja zaczęła wymykać się spod kontroli, masowo zaczęto palić koszulki, podpalono nawet stojącą na zapleczu ciężarówkę i wówczas ktoś z organizatorów wpadł na pomysł, by dla uspokojenia sytuacji wezwać Cohena. Spał w swojej przyczepie. Wszedł na estradę w narzuconym na piżamę płaszczu, ściągnięto też członków jego zespołu. Tak to wspominał również tam obecny Kris Kristofferson: Przy akompaniamencie gwizdów i latających butelek stroili się dwadzieścia minut. Myślałem, że go zabiją. A potem zrobił coś, co nie mieściło się w głowie: zaczarował bestię! Smutny, samotny głos sprawił, że to, co nie udało się najlepszym muzykom rockowym, choć próbowali przez trzy dni, jemu poszło jak z płatka! Tłum uspokoił się, oprzytomniał i zaczął z nim nucić! Byłem pod wrażeniem. Nawiasem mówiąc później był w Europie mniej więcej co dwa lata, w dodatku na coraz dłuższych turach koncertowych. Zawsze traktowano go z najwyższym szacunkiem.

Piąta płyta studyjna, „Death of a Ladies’ Man” z 1977 roku zerwała całkowicie z Cohenem-folkowcem. Odpowiedzialnym za przemianę stał się Phil Spector. Po pierwsze Leo przystał na połowiczne autorstwo, ponieważ wszystkie teksty były napisane przez niego, ale za kompozycję i całą stronę muzyczną odpowiadał Phil. Spector to nie tylko kompozytor, ale też wynalazca tak zwanej ściany dźwięku, powstającej na skutek rozbudowanych aranżacji z zastosowaniem wielu instrumentów. Ostatecznie ta płyta rzeczywiście nie miała nic wspólnego z dotychczasowym Leonardem. Części krytyki i fanów artysty przemiana wydała się interesującym krokiem w przód, uwalniającym od dotychczasowej szufladki, ale większość okrzyknęła, że to zdrada ideałów starego, dobrego Cohena. Jedna ze złośliwych recenzji głosiła, że „Cohen nagrał album dla muzycznych sadystów i estetycznych analfabetów”.

Dwa lata później miał miejsce powrót do brzmień akustycznych, ozdobionych jazzem i dźwiękami orientu. Współproducentem „Recent Songs” został Niemiec, Henry Lewy, znany z wielokrotnej współpracy z Joni Mitchell. Dobrano świetnych muzyków, z romskim skrzypkiem Raffim Hakopianem na czele. Po raz pierwszy pojawiła się śpiewająca w chórkach Sharon Robinson, która szybko stała się niezmiernie ważną osobą. Nie tylko śpiewała, także komponowała razem z Leo, rzeczywiście współtworząc wiele płyt i koncertów. Cohenowi zależało na dobrym przyjęciu płyty, cyzelował teksty i muzykę, wszystkiego doglądał. Nagrań dokonano w studiu w Hollywood. Leo w wywiadzie przed premierą oświadczył, że „Recent Songs” uważa za swą najlepszą płytę z dotychczasowych. Recenzenci tym razem zgadzali się z autorem, głosili solidność całego przedsięwzięcia, podkreślali świetne teksty i muzykę. „Cohen nareszcie poszedł po rozum do głowy i wrócił do tego, co mu wychodzi najlepiej: okiełznanych w formie przypowieści o życiu”, pisano w Billboardzie. A jednak album nie stał się sukcesem komercyjnym. Grupa obrażonych po poprzedniej płycie nie zdecydowała się na okazanie zainteresowania, a nowych miłośników jakoś zabrakło. Leo odczuł to niezwykle boleśnie, jako niesprawiedliwość losu. Musiałem mieć naprawdę wiele siły, żeby po tej płycie zostać w branży. Gdybym był młodszy, może zrobiłbym jakieś harakiri, ale tak? Już mi nie wypada.

Tym razem tak go ta sytuacja rozzłościła, że nie wchodził do studia kilka lat. Za to w 1983 roku Leonard Cohen napisał musical na zamówienie telewizji. Nazywał się „I Am a Hotel”. „Zrobiłem to z kilku powodów. Po pierwsze obiecano mi uczciwe pieniądze, a akurat były mi ogromnie potrzebne. Po drugie miałem jakieś niewykorzystane projekty piosenek, wiedziałem, że na płytę ich raczej nie wykorzystam. Po trzecie miałem w tym musicalu grać główną rolę. Aktorstwo pociągało mnie, nigdy dotychczas w niczym nie grałem, a miałem piekielną ochotę na doświadczenie tego rodzaju”. Właściwie nie tyle tam śpiewał, co mówił swoje teksty.

Kilka miesięcy później na Manhattanie Leonard Cohen przypadkowo wszedł do jakiegoś taniego sklepu z instrumentami muzycznymi. Miałem fatalny nastrój, chciałem się jakoś wewnętrznie podnieść. Za kilka dolarów kupiłem tam coś, co nie powinno się nazwać instrumentem. Malutki keyboard Casio miał naprawdę mizerne możliwości, ale grał! Poszedłem z nim do domu i zacząłem wygrywać jakieś strzępki melodii. To nawet za dużo powiedziane, ale niech będzie! Nagle wpadłem na pomysł, żeby na bazie tych kilkunastu klawiszy stworzyć brzmienie płyty. To powinno brzmieć śmiesznie, ale i nostalgicznie, czemu nie spróbować? Minęło kilka miesięcy, wystarczająco dużo na stworzenie materiału na płytę. Jako współproducenta wybrał sobie Johna Lissauera, z którym współpracował już przy płycie „New Skin for the Old Ceremony”. Lissauer wspominał: Leonard przyszedł do mnie, akompaniując sobie jak zwykle na gitarze. Potem wyciągnął takie malutkie Casio, najwyraźniej rozradowany możliwością odtworzenia brzmienia zespołu za pomocą przyłożenia do klawisza jednego palca! Dłuższy czas nie widzieliśmy się, więc natychmiast zwróciłem uwagę na znacznie obniżony jego głos, który teraz brzmiał niesamowicie, ciepło i przenikliwie jednocześnie. Pomyślałem, że te dwa czynniki, w połączeniu z inną aranżacją, stworzą zupełnie nowego Cohena. Prawdę o swoim głosie sam zainteresowany potwierdzał: Rzeczywiście, głos zaczął mi się obniżać około 1982 roku. Myślę, że to przez tych 50,000 cygaretek i kilka basenów pływackich whiskey, jakie mu zafundowałem.

Nagrania zaczęły się w czerwcu 1983 roku w studiu w Nowym Jorku, wzięła w nich udział mała grupa muzyków. Spośród innych tam uwiecznionych, do historii muzyki przeszły dwa utwory, „Hallelujah” oraz „Dance Me To the End of Love”. Nagranie tej drugiej odbiegało od normy. Lissauer: „Próbowaliśmy najpierw dołączyć do składu normalną perkusję. Wyszło niby dobrze, ale wiedzieliśmy, że to nie to. Piorunujący efekt uzyskaliśmy dopiero na Casio Leo, które nie miało nawet gniazda wyjściowego. Trzeba było podsunąć mikrofon jak najbliżej tej grzechotki…” Z końcowego efektu był niezmiernie zadowolony również Leo. Ta płyta była dla mnie zupełnie inna niż dotychczasowe. Po raz pierwszy tworzyłem ją świadomie także od strony muzycznej. Nagle zrozumiałem, że nie piszę tylko takich „dyskretnych” piosenek, one układały mi się w głowie w formie obrazów i melodii.

„Hallelujah” jest najczęściej nagrywaną pieśnią Cohena także przez amatorów, jedną z najchętniej grywanych na ślubach i weselach, nie tylko w Polsce. On sam za najlepsze wykonanie uważa wersję Boba Dylana. „Bob zinterpretował ten utwór w taki sposób, że nawet ja odkryłem go na nowo”. Jednak dla milionów ludzi na świecie najważniejsza ze wszystkich jakie kiedykolwiek napisał, jest ta druga pieśń, „Dance Me…” Opowieść Cohena na jej temat jest zaskakująca. Wiem, że mnóstwo osób uważa tę pieśń za trochę cygańską, właściwie pogodną historię miłosną. Oczywiście ma do tego prawo. Jednak pisałem ją z myślą o Holokauście. W obozach koncentracyjnych, gdzie zginęło tylu Żydów, gdy ludzi uśmiercano w komorach gazowych, a potem ich palono w krematoriach, to właśnie podczas tej hekatomby grały orkiestry obozowe, nierzadko poważny repertuar. Dowiedziałem się o tym już w dzieciństwie. To połączenie największego zaprzeczenia człowieczeństwa z najwyższymi porywami geniuszu Beethovena i Wagnera, wydało mi się czymś nie mieszczącym się w głowie. Stąd tyle moich odniesień w tekście do Starego Testamentu. A ten początkowy zaśpiew jest odzwierciedleniem wznoszonej do nieba przedwiecznej skargi poniżanego i zabijanego narodu, płynący ponad barakami i dymem z krematoriów. Właśnie dla pokazania kontrastu i całego dramatyzmu niezbędna dla mnie samego stała się obecność tego taniutkiego Casio. Płyta pojawiła się na rynku kanadyjskim w grudniu 1984 roku (w USA i Europie dwa miesiące później), do dziś pozostaje jednym z największych sukcesów Cohena.

Cztery lata później wyszedł kolejny album, „I’m Your Man”. Czwórka producentów, w tym sam zainteresowany, zdecydowała o bardziej elektrycznym brzmieniu, utrzymanym w stylu synth popu. Głos mistrza jeszcze bardziej się obniżył, schodząc, jak zauważył jeden z krytyków „do poziomu Rowu Mariańskiego”, ale teksty tym razem odebrano jako pogodniejsze. David Brown w „Rolling Stone” napisał, że „To pierwszy album Cohena, który daje się z powodzeniem słuchać w świetle dnia”. Przyniósł takie przeboje, jak „First We Take Manhattan”, „Take This Waltz” i „Everybody Knows”. Kolejny krążek, „The Future” z 1992 roku, w rodzinnej Kanadzie zyskał nieprawdopodobną popularność, okrzyknięto go nawet najlepszym, nagranym w XX wieku przez rodzimego wykonawcę!

W 1985 roku Leonard Cohen przyjechał po raz pierwszy do Polski. Nie ukrywał, że od dawna marzył o poznaniu kraju ojczystego swych przodków. Podróż sentymentalna złączyła się z artystyczną i polityczną, wpadł przecież w sam środek naszych wyjątkowo nabrzmiałych problemów społecznych. O tym wszystkim wiedział doskonale. Znał polską historię i bohaterów współczesności. W żadnym razie nie był u nas artystą nieznanym, miał przecież niestrudzonego ambasadora w osobie Macieja Zembatego. Maciej nadawał jego piosenki w każdej swej audycji, jaką prowadził w III Programie Polskiego Radia czyli „Zgryzie”. Także tłumaczył sam i je śpiewał, wielu polskich wykonawców włączało je do swego repertuaru, a w Krakowie odbył się nawet festiwal piosenek Cohena! Mistrz miał nadkomplety i naprawdę królewskie przyjęcie! Łzy wzruszenia, wspólne nucenie podczas koncertów, nieustanne życzliwe zainteresowanie, wywarły na nim ogromne i nigdy już niezatarte wrażenie. Wracał wielokrotnie, wszędzie w świecie sławiąc Solidarność i Lecha Wałęsę.

W 1994 roku Leonard Cohen podjął decyzję o odsunięciu się z estrady. Dochodząc do wniosku, że jego życie było zabałaganione, postanowił je uporządkować, a przy okazji odszukać Boga. Wstąpił do buddyjskiego klasztoru Mount Baldy Zen Center w Kalifornii. „To wcale nie jest niezwykłe. Jestem Żydem, a każdy Żyd ma obowiązek poszukiwania Najwyższego. Muszę się przyjrzeć Jemu od strony buddystów, nie odchodzę tam na zawsze. Za mną tyle niepotrzebnych spraw, miłostek w miejsce miłości i substytutów szczęścia zamiast tego co piękne, że chcę to z siebie wyrzucić”. Mógł sobie na to pozwolić, finansowo był z ogromną nawiązką zabezpieczony do końca życia. Dotyczyło to również dwójki jego dorosłych już dzieci, córki Lorki i syna, muzyka i kompozytora, Adama.

Kłopoty zaczęły się niespodziewanie po pięciu latach. Ich przyczyną stała się Kelley Lynch, menadżerka, traktowana jak członek rodziny najbliższa przyjaciółka, odpowiedzialna także za finanse pieśniarza. Lorca przypadkowo zauważyła nieprawidłowości na przelewie z banku, poprosiła zatem ojca, aby sprawdził rachunki. Zaczęło się, Kelley zalewała się łzami niewinności, ale najpierw wyszedł na jaw podrobiony przez nią czek na 75,000 dolarów. Kilka dni później było wiadomo, że Lynch poszła na całość i przywłaszczyła sobie 5 milionów dolarów, zostawiając na koncie raptem 150,000 USD, ale i one były obwarowane różnymi roszczeniami! Oszukiwała swego przyjaciela od 1996 roku, podstawiając mu do podpisania rachunki, których nigdy nie czytał i nie sprawdzał, wierząc jej całkowicie. Co więcej, okazało się, że bank nie zwróci mu zagrabionych pieniędzy, bo przecież nie ma ku temu żadnych podstaw! Sam własnoręcznie wszystko podpisywał!

Chcąc nie chcąc, mnich z kilkuletnim stażem Leonard Cohen musiał znowu wrócić do show-biznesu. Najpierw błyskawicznie dokończył tom poezji „Book of Longing”, który rozszedł się w ilości 1500 egzemplarzy w ciągu trzech godzin. Dodrukowano 3 tysiące, autor siedział i podpisywał je każdemu z kupujących. Tłumy błagały o kolejne egzemplarze. Wiosną 2008 roku wyruszył w swoje najdłuższe, pierwsze od 15 lat tournee. Zaczął w maju w Kanadzie, potem była Europa, gdzie gościł w największych salach. W Londynie występował w O2 Arena, a jego koncert na Glastonbury Festival uznano za najlepszy w całej historii tej imprezy. Grał też w Tel-Awiwie, w Izraelu, gdzie bilety wykupiono w ciągu 30 minut. Na zakończenie poleciał jeszcze do Australii i Nowej Zelandii. To było pasmo ogromnych sukcesów Cohena, przyjmowano go jak objawienie, największy artystyczny i intelektualny głos naszych czasów. Przy okazji cała trasa przyniosła 9.5 mln dolarów zysku! Rewelacyjnie przyjmowano też jego najnowsze albumy, „Old Ideas” z 2012 roku, „Popular Problems” (2014) i ostatnią, która trafiła na rynek na kilka tygodni przed jego śmiercią, „You Want It Darker”.

Leonard Cohen otrzymał w życiu mnóstwo najbardziej pożądanych nagród, był kochany przez miliony fanów, przeżył nader ciekawe życie. Mieszkam z córką, syn ma dom kilka przecznic dalej. Nigdy nie zaniedbałem pisania, tak jak tego pragnąłem. Nagrywałem swoje wiersze, tworzyłem muzykę, malowałem. Zawsze najważniejsza była dla mnie szczerość. Sądzę, że dobra piosenka i sztuka, powinna pomagać innym w ich bólu i samotności, tak jak mnie pomógł Lorca. Nie czuję, abym w życiu wszystko wygrał, ale mimo tego uważam się za szczęśliwca, mało kiedy układa nam się tak, jakbyśmy pragnęli. Musimy się z tym pogodzić. Życie jak piosenka, ma swoją historię, wiemy czym się kończy. Poskładałem do kupy moje pomysły, dokończyłem większość z nich, leżą w szufladzie, a reszta czeka na rozwój wypadków. W każdej chwili jestem gotów do odejścia, a kiedy to nastąpi to nie nasza decyzja.

Dla niego decyzja zapadła 7 listopada 2016 roku. Podobno wieczorem przewrócił się, wstał z pomocą dzieci, położył i zasnął, by się nigdy nie obudzić. Inni dają głowę, że od dłuższego czasu chorował i dlatego śpieszno mu było z ostatnimi pomysłami. Jedno wiadomo, musiał wydać dyspozycje na swój temat już dawno. Leonard Cohen chciał być pochowany na cmentarzu przy synagodze do której chodził z rodzicami i dziadkami, obok swoich rodziców. Tak też się stało. Wiadomość o jego śmierci syn Adam opublikował dopiero 10 listopada, akurat po pogrzebie ojca w Montrealu. Leonard chciał odejść w spokoju. Kto wie, może będę śpiewał u Pana? Tylko On wie, że naprawdę kiepski ze mnie pieśniarz. Coś mi się jednak wydaje, że takich lubi.
Lubi! So Long, Leonard!

Tekst: Andrzej Lajborek

 

zdjęcie główne: Leonard Cohen podczas występu na placu Santa Croce we Florencji w 2010 roku (fot. Route66 / Shutterstock.com)

Artykuł ukazał się w numerze 12/2016 miesięcznika Muzyk.

TAGI: Cohen, Leonard Cohen, sylwetka, wspomnienie
Udostępnij ten artykuł
Facebook Twitter Whatsapp Whatsapp LinkedIn Email Drukuj
Udostępnij
Poprzedni artykuł GRM Tools Creative Bundle
Następny artykuł KIA Optima SW GT Line KIA Optima SW GT Line – test
Leave a comment

Dodaj komentarz Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *


Najnowsze artykuły

Ella Langley (fot. YouTube / Ella Langley)
Wydarzenia/Muzycy

Ella Langley i Lainey Wilson triumfują na ACM Awards 2025

Redakcja | Muzyk FCM 2025-05-09
Miley Cyrus „More to Lose” (mat. prasowe Sony Music Entertainment Poland)
wideoWydarzenia/Muzycy

Miley Cyrus zaprezentowała singiel „More to Lose”

Redakcja | Muzyk FCM 2025-05-09
Yamaha FGDP-50 (fot. Yamaha)
NewsyPerkusja

FGDP-50 i FGDP-30 firmy Yamaha z nagrodą za wzornictwo

Redakcja | Muzyk FCM 2025-05-09
Kali Uchis „Sincerely” (fot. Zach Apo-Tsang)
wideoWydarzenia/Muzycy

Kali Uchis wydała album „Sincerely”

Redakcja | Muzyk FCM 2025-05-09
sE Electronics sE7 sideFire (fot. sE Electronics)
NagłośnienieNewsyStudio

sE7 sideFire – nowy mikrofon pojemnościowy firmy sE Electronics

Redakcja | Muzyk FCM 2025-05-09
„Thunderbolts*” (fot. Marvel Studios)
FilmMuzyka pod lupąwideo

„Thunderbolts*” – muzyka pod lupą

Grzegorz Bartczak | Muzyk FCM 2025-05-08
Novation Launch Control XL [MK3] (fot. Novation)
KlawiszeNewsyStudio

Nowa wersja kontrolera Launch Control XL firmy Novation

Redakcja | Muzyk FCM 2025-05-08

Może Ci się również spodobać

George Krampera (fot. KV2 Audio)
NagłośnienieNewsySylwetki

Zmarł George Krampera – założyciel firmy KV2 Audio

Firma KV2 Audio poinformowała o śmierci jej założyciela –…

2025-03-05
Seiki Kato (fot. Korg)
ArtykułyKlawiszeSylwetki

Nie żyje Seiki Kato – prezes firmy Korg

Japońska firma Korg poinformowała, że w wieku 67 lat…

2025-02-28
Roberta Flack w 2010 roku (fot. s_bukley / Shutterstock.com)
ArtykułySylwetki

Nie żyje Roberta Flack znana m.in. z hitu „Killing Me Softly With His Song”

W wieku 88 lat zmarła w Nowym Jorku amerykańska…

2025-02-28
Keith Jarrett „The Köln Concert” (fot. ECM)
Artykuły

Minęło 50 lat od pamiętnego koncertu Keitha Jarretta w Kolonii

Dokładnie 50 lat temu – 24 stycznia 1975 roku…

2025-01-24
Muzyk
Muzyk.net

MUZYK jest jedynym magazynem branży sprzętu muzycznego w Polsce o tak szerokiej rozpiętości merytorycznej i docieralności do użytkowników instrumentów muzycznych, sprzętu muzycznego i studyjnego.Ukazuje się od stycznia 1993 roku najpierw jako miesięcznik drukowany i portal internetowy, a od 2020 roku jako tygodnik Online i portal internetowy.Na łamach MUZYKA zamieszczane są treści przeznaczone zarówno dla początkujących, jak i zaawansowanych użytkowników sprzętu muzycznego, a także informacje dotyczące artystów, płyt i wydarzeń muzycznych. Przekłada się to na wysokie statystyki. Portal Muzyk.net zanotował średnio w 2022 roku prawie milion odsłon miesięcznie.

Odwiedź

3.9kZalajkuj
1.9kObserwuj
1kObserwuj
183Subskrybuj
377Obserwuj

Serwisy

  • Klawisze
  • Studio
  • Software
  • Gitara i Bas
  • Nagłośnienie
  • Mobilne
  • Perkusja
  • AudioVideo
  • Dęte
  • DJ
  • Smyczki
  • Oświetlenie

Na skróty

  • Newsy
  • Wydarzenia/Muzycy
  • wideo
  • Klawisze
  • Imprezy
  • Studio
  • Software
  • Testy
  • Gitara i Bas
  • Nagłośnienie
  • Yamaha
  • Relacje
  • Sennheiser
  • Artykuły
  • Recenzje
  • Arturia
  • Płyty CD
  • Casio
  • Mobilne
  • Zoom
  • Steinberg
  • Perkusja
  • Novation
  • Tygodnik
  • Film
  • AudioVideo
  • Focusrite
  • Neumann
  • iOS
  • Roland
  • nowa płyta
  • Felietony
  • O nas
  • Reklama
  • Regulamin
  • Polityka prywatności
  • Kontakt
  • Praca
Czytasz: So Long, Leonard – wspomnienie o Leonardzie Cohenie
Udostępnij

ZASTRZEŻENIE: dokładamy wszelkich starań, aby zachować wiarygodne dane dotyczące wszystkich prezentowanych informacji. Dane te są jednak dostarczane bez gwarancji. Użytkownicy powinni zawsze sprawdzać oficjalne strony internetowe, aby uzyskać aktualne warunki i szczegóły.

Copyright (C) Muzyk 2024
Welcome Back!

Sign in to your account

Lost your password?