Mówiło się o nim „Ostatni klezmer Galicji” i to było określenie jak najbardziej prawdziwe. Pochodził z niezwykłej, muzycznej rodziny. Jego dziadek, Pejsach Brandwein, zawodowy muzyk, założył kapelę klezmerską złożoną z dwunastu swoich synów. Zyskali opinię jednego z najlepszych zespołów w całych Austro-Węgrzech. Osiągnęli taki poziom, że zaprosił ich na swój dwór sam cesarz Franciszek Józef. Już bez założyciela, kapela grała także na osobiste zaproszenie marszałka Józefa Piłsudskiego… Także ojciec Leopolda, Herman Kleinman, znany koncertmistrz i skrzypek, prowadził swoją kapelę klezmerską. On sam w 1941 roku ukończył klasę fortepianu w konserwatorium we Lwowie.
Podczas wojny hitlerowcy zamordowali większość jego rodziny, Leopold siedział w obozie pracy w Kurowicach. Twierdzi, że od śmierci uratował go akordeon, którym władał po mistrzowsku, a Niemcy uwielbiali jego grę. Tuż po wojnie znalazł się w Krakowie, gdzie osiadł na stałe. Ukończył dyrygenturę w PWSM, był też wykładowcą tej uczelni, prowadził zespoły wojskowe. Później związał się z Teatrem Żydowskim, dla którego napisał muzykę do wielu spektakli. Jako znawca folkloru cygańskiego współpracował także z zespołem „Roma”, był konsultantem Zespołu Pieśni i Tańca „Rzeszowiacy”.
Jest autorem aż sześciu opracowań muzycznych do polskiej wersji „Skrzypka na dachu”. Komponował muzykę filmową, między innymi do „Austerii” Kawalerowicza, do polskiej części filmu „Wojna i miłość” Dana Curtisa i cygańskiej sekwencji „Wiosennych godów” Skolimowskiego. To jemu Spielberg powierzył opracowanie i częściowe napisanie muzyki do sekwencji z getta w „Liście Schindlera”.
Całe lata pisał piosenki i opracowywał tematy ludowe. Najściślejszą współpracę podjął z Jackiem Cyganem, kilka utworów napisał z Wojciechem Młynarskim. Koncertował ze Sławą Przybylską, sprawując przez pewien czas kierownictwo muzyczne jej zespołu. Sam, a także z różnymi grupami wykonawców, występował w całej Europie, USA i Izraelu. Był bohaterem amerykańskiego filmu „The Last Klezmer”. Jest kawalerem kilku odznaczeń i zdobywcą mnóstwa nagród, m. inn. EMMY.
Pan Leopold chciał za wszelką cenę ocalić w Polsce muzykę klezmerską. Tak o niej opowiadał: Muzyka klezmerska to muzyka diaspory żydowskiej i modlitwy, choć teraz wielu uważa ją za formę jazzu. Klezmerzy grając opowiadają o sobie, o swoim narodzie. Słowo pochodzi z języka starohebrajskiego. „Kle” – to instrument, a „Zmer” oznacza grę na instrumencie i śpiew. Zawsze mówiłem moim studentom, by trzymali nuty dalej, a skrzypce jak najbliżej serca, bo to aorta dyktuje, jak i co masz grać. Dlatego gdy grają prawdziwi klezmerzy ten sam utwór, to będzie on brzmiał zawsze inaczej. Mało tego, dziś ten utwór gram tak, a jutro będzie tylko do siebie podobny. Nuty te same, ale nastrój już nie! Bo dzisiaj oddycham inaczej niż jutro, serce ciut inaczej bije. Dlatego tak mi zależy na ocaleniu tej formy. Byłem z moim zespołem kiedyś we Francji. Na kolacji po koncercie naczelny rabin mówi: „Kryształowy hebrajski, kryształowa muzyka, skąd wziąłeś tylu utalentowanych Żydów?” Wytłumaczyłem mu, że w moim zespole nie ma żadnego Żyda, poza mną. Nie chciał wierzyć…
Leopold Kozłowski, wielki człowiek i wielki artysta, był ostatnim pomostem między światem przedwojennych i powojennych polskich Żydów. Tym, który wszędzie szukał porozumienia obu narodów. Przyjaciel rabinów, kardynała Macharskiego i Jana Pawła II. Jak na patriarchę przystało, umarł w pięknym wieku, niedługo po setnych urodzinach. Zamilkł ostatni klezmer nie tylko w Galicji. Żadnego następnego już nie będzie…
Zdjęcie:
Leopold Kozłowski występujący trzeciego dnia XIII Międzynarodowego Festiwalu Muzycznego im. Krystyny Jamroz w Busku-Zdroju. [fot. Fenek89, CC BY-SA 4.0]