„Dziękuję Kraków. Dobrze do was wrócić” – przywitał się Jay Kay z krakowską publicznością, która karnie zjechała z całej Polski i nie tylko na spotkanie z formacją Jamiroquai. Koncert odbył się 23 maja, a jego organizatorem była poznańska agencja Good Taste Production.
Dwa lata temu miałem nadzieję na spotkanie z Jayem na cudownym festiwalu Colour of Ostrava. Niestety, obowiązki zawodowe spowodowały, że musiałem wcześniej wrócić do Polski, ale z relacji wiem, że tego wieczoru nad festiwalowym kompleksem w Dolnych Vitkowicach przeszła potężna burza. Kilka godzin przed krakowskim koncertem Jay Kay przywitał się z polskimi fanami filmikiem wrzuconym na Facebooka, gdzie w okolicach Wawelu moknął w strugach deszczu – od kilku dni nad południową Polską przecież przechodziły niebezpieczne ulewy. Ale pomimo niesprzyjającej aury lider Jamiroquai zapowiedział ognistą zabawę tego wieczoru – i słowa dotrzymał.
Leniwie zbierającą się przed sceną publiczność do boju skutecznie rozgrzewał duet didżejski The Saint i Blu Mantic. Niespecjalnie się znam na tego typu działalności, więc nie będę się wymądrzał. Ale ludzkość bujała się coraz fajniej i ciepło reagowała na działania „otwieraczy koncertu”.
Po krótkiej przerwie technicznej na scenę wkroczyli witani burzliwymi oklaskami muzycy, po czym dołączył do nich szef. Przyodziany oczywiście w gustowny, firmowy dresik i białe spodnie, ale przede wszystkim w znany z okładki ostatniej płyty elektryczny pióropusz. No i się zaczęło.
Jednym zdaniem – świetny koncert. Jay Kay jest już troszkę zaokrąglonym dżentelmenem, włos na bródce też lekko posiwiał, ale było bieganie po scenie, były tańce i hulanki, a nawet elementy wyskokowo-ekwilibrystyczne. Ale przede wszystkim świetny, czysty śpiew, który absolutnie nie zauważa upływu czasu. W opinii paru moich kolegów muzyków, którzy tego wieczoru również byli obecni na widowni Tauron Areny – zawodowstwo i energia w wokalu Jaya budziły najgłębszy szacunek, a ja do tego chóru pochlebców dołączam bez uwag.
Na set-listę tego wieczoru też narzekać nie można, na początku trzęsienie ziemi – Space Cowboy, Shake it On, Use the force, a potem było coraz fajniej. Na finał oczywiście megahit Virtual Insanity no i lekko zaskakujący bis Deeper Underground.
Jamiroquai przedstawiać nie trzeba – kapitalne połączenie funku, elektroniki, muzyki tanecznej, elementów jazzu, świetne kompozycje w kapitalnych aranżacjach i mistrzowskim wykonaniu. Zespół pracował jak najlepiej na świecie naoliwiona maszynka, a instrumentaliści nie byli ślepo podporządkowani sztywnym i zaplanowanym szablonom. Nie zabrakło popisów instrumentalnych, widać było, że towarzystwo świetnie bawi się na scenie, dyskretnie dyrygowane przez Jaya – który numer ciut wydłużyć, a kiedy zmierzać z solówką do brzegu. Świetna zabawa w nowoczesnym brzmieniu, ale też masa żywej muzyki na najwyższym poziomie, w mistrzowskim wykonaniu. Oczywiście były multimedia, dwa telebimy po bokach sceny i świetnie wyreżyserowane światła, ale zdecydowanie na scenie królowała tego wieczoru muzyka, a nie show. Którego oczywiście nie zabrakło, ale w moim odczuciu były świetne proporcje między zawartością a opakowaniem tego, z czym przyjechała do nas ta kapitalna kapela.
Reasumując – świetny wieczór. Wychodzący przede mną z Taurona dwaj dżentelmeni mniej więcej w moim wieku (między czwartym a piątym krzyżykiem) rozmawiali:
– No i co, jak było?
– Wiesz, kiedyś to jednak był pop-music, teraz to się został jeno pop…
No i jednak ten pan miał chyba sporo racji. A ja mam nadzieję, że to nie ostatnia wizyta Jaya z zespołem w Polsce przed przejściem na muzyczną emeryturę.
Poniżej prezentujemy galerię zdjęć z krakowskiego koncertu Jamiroquai.
Tekst i zdjęcia: Sobiesław Pawlikowski