„Miał wspaniały głos. Kochał to, co robił, a publiczność wiedziała o tym i kochała jego. Był artystą – przyjacielem, nie można o nim powiedzieć ani jednego złego słowa. Sprzedawał na estradzie i w piosenkach wizję dobrego, szczęśliwego człowieka, za jakiego sam się uważał. Mam nadzieję, że teraz jest już w lepszym świecie”. Tak o swym przyjacielu mówiła, gdy tylko zadzwoniono do niej z wiadomością, że odszedł, wspaniała Nana Mouskouri.
Jego ojciec był architektem osiadłym w Aleksandrii. W tamtych czasach mieszkało tam sporo Greków, działał grecki kościół bizantyjski, bary i sklepy. Tata Jorgos był też uzdolnionym gitarzystą klasycznym, co nie pozostawało bez znaczenia także od strony finansowej. W czasie jakiegoś wieczoru Jorgos poznał Olgę, także Greczynkę, śpiewającą w miejscowych klubach. Pobrali się i w stosownym momencie urodził im się syn, Artemis, w zdrobnieniu Demis. Niestety, w 1956 roku wojna o Kanał Sueski okazała się brzemienna w skutki, Grecy zostali uznani za wrogów Egiptu i Roussosom zabrano cały majątek. W rezultacie nie pozostało im nic innego, jak pośpiesznie wrócić do ojczyzny.
„Kiedy wróciliśmy do Grecji byłem dzieckiem, Aleksandrię zapomniałem bardzo szybko. Mój kraj to słońce, świetne jedzenie, piękne dziewczyny i muzyka, utkania ze strun i bębenków. Ojciec co prawda był inżynierem, ale ożywiał się dopiero wtedy, gdy brał do ręki gitarę, zresztą żyliśmy głównie z muzyki, bo mama też pięknie śpiewała. To co ja mogłem robić, budować mosty? Jasne, zająłem się od razu muzyką. Każde spotkanie przed domem, a nie pamiętam, żeby były inne wieczory, polegał w znacznej mierze na muzyce i śpiewie”. Szybko nauczył się gry na gitarze, trąbce i pianinie, występował w barach, by podreperować budżet domowy, a kiedy miał siedemnaście lat, trafił do zespołu The Idols. W tym czasie poznał dwóch swoich przyszłych współpracowników, Evangelosa Papathanassiou, do dziś znanego jako Vangelis i Loukasa Siderasa, perkusistę. Chłopcy w The Idols długo sobie nie pograli, ciągnęło ich w różne strony. Niezależnie od tego, podobnie jak w Aleksandrii, śpiewał w chórze kościelnym i uczył się muzyki, teraz już na poważnie. Zainteresował go jazz, ale także arabska muzyka rozrywkowa i grecka cerkiewna. To zróżnicowanie miało mu się jeszcze ogromnie w życiu przydać. Pierwszy poważny zespół w jego życiu, to formacja Aphrodite’s Child.
„Żeby ruszyć do przodu z moim muzykowaniem, musiałem odważyć się na jakieś szalone przedsięwzięcie. Nigdy nie wiesz, czy to co robisz, spotka się z uznaniem. Kiedy Evangelos zaproponował współpracę, od razu się zgodziłem. On już wtedy tak wymiatał na keyboardach, że mózg stawał. Wzięliśmy jeszcze Siderasa na bębny i Anargyrosa „Silvera” Koulourisa na gitarę. Ja miałem grać na gitarze basowej i śpiewać. Evangelos chyba słusznie twierdził, że nikt o nas nie usłyszy w świecie, jeśli będziemy tu grali. Grecja to zbyt mały kraj. Wspaniały, piękny, ale mały i tyle. No to gdzie jechać? Do Londynu! Koulorouris nie pojechał, bo go zabrali do wojska, a to był rok 1967, wiadomo co się u nas działo. Ostatecznie wtedy nic z Londynu nie wyszło i zatrzymaliśmy się w Paryżu. Podpisaliśmy umowę z Mercury Records. Evangelos wpadł na świetny pomysł i nagraliśmy singiel „Rain and Tears”, oparty na pięknym kanonie Pachelbela. Baliśmy się, bo nagraliśmy po angielsku, a to się stało od razu przebojem we Francji! Tekst dobrze korespondował z tym, co się działo na ulicach, hasło „łzy” odbierano dosłownie, jako płacz wywołany gazem łzawiącym, używanym wtedy do rozpędzania demonstracji studenckich. Jezu, jaki to był szał, co chwila tłoczono następne partie. Myśmy tego sprzedali ponad milion, była Złota Płyta, recenzje, zdjęcia. Czym prędzej trzeba było nagrać album. Nazywał się „End of the World”. Puścili nas w objazd po Europie, coś tam nagraliśmy po włosku i byliśmy nawet gośćmi z początkiem 1970 roku w Sanremo”.
Drugi album, „It’s Five O’Clock” nagrali w Londynie, składał się w połowie z ballad, a w połowie był utrzymany w country-rocku. Część piosenek miała wyraźne greckie odniesienia. Również po wydaniu w styczniu 1970 tego albumu, grupa ruszyła w tournee promocyjne, niestety bez Vangelisa, który wolał zostać w Paryżu i pisać muzykę do filmu. To oczywiście nie podobało się kolegom i wywołało pierwsze mocne tarcia. Wzrosły one jeszcze bardziej po rozpoczęciu prac nad trzecim albumem – muzyczną adaptacją biblijnej Apokalipsy świętego Jana. Co prawda wrócił do zespołu Koulouris, któremu skończyło się wojsko, ale o dawnej harmonii w grupie już nie było mowy, przygotowania szły bardzo opornie. Po raz pierwszy w krótkiej historii Aphrodite’s Child, miała to być płyta utrzymana w stylu rocka progresywnego i psychodelic. Ostatecznie album ukończono w czerwcu 1972 roku, a jego wydanie stało się oszałamiającym sukcesem, znalazło się aż 20 milionów nabywców! Niestety, członkowie grupy mieli siebie serdecznie dosyć, sukces nie przekuł się nawet w trasę koncertową i każdy poszedł w swoją stronę.
Demis w ostatnim roku działalności zespołu nie próżnował. Najpierw wydał swój pierwszy solowy singiel, „We Shall Dance”, a niedługo potem album „On the Greek Side of My Mind”. Trudno powiedzieć, żeby po ich ukazaniu świat oszalał, ale załapał się na różne trasy koncertowe, gdzie z reguły bardzo się podobał. „Szukałem swojej drogi, tego haczyka, który mógł do mnie przyciągnąć. Wiedziałem, że muszę czymś zaskoczyć. Śpiewałem wysokim tenorem, co akurat wydawało mi się atutem, nikt inny takiego głosu na estradzie wtedy nie miał. Po Aphrodite’s Child upewniłem się, że powinienem śpiewać piosenki w jakiś sposób greckie, choć może niekoniecznie wprost, bo zawsze w takim repertuarze czułem się najlepiej. Wyszło mi więc, że powinienem spróbować melodyjnego popu”.
Czekał dłuższą chwilę na sukces ale w 1973 roku trafił idealnie. Piosenka nazywała się „Forever and Ever” i niemal natychmiast zawędrowała w kilku krajach do pierwszej piątki najlepiej sprzedawanych. Błyskawicznie nagrał pierwszą dużą płytę pod tym samym tytułem, też bardzo dobrze przyjętą. Ciekawe, że „Forever and Ever” znalazła się na szczycie brytyjskiej Top 40 dopiero w 1976 roku, a wcześniej zawędrował na nią singiel „Happy to Be on an Island in the Sun”. W odstępstwie kilku miesięcy zaczęły się pojawiać kolejne hity, do znudzenia powtarzane przez europejskie stacje radiowe: „Goodbye My Love Goodbye”, „Someday Somewhere”, „Lovely Lady of Arcadia”, „My Friend the Wind”, „Quand je t’aime”. Od czasu do czasu współpracował z Vangelisem. Razem nagrali w 1977 roku album „Magic”, razem też koncertowali. Nagrali piękną wersję „The House of the Rising Sun”. Jednak ich najbardziej znane wspólne przedsięwzięcie miało dopiero nadejść. Jak wiadomo Vangelis, coraz bardziej związany z filmem, osiągnął swój niebywały sukces muzyką do angielskiego obrazu „Rydwany ognia” z 1981 roku. Był Oscar, nagroda BAFTY, mnóstwo innych, pomniejszych nagród i wyróżnień. Demis zaproponował staremu druhowi adaptację fragmentu ścieżki dźwiękowej na coś w rodzaju piosenki. Zainteresowany przystał na tę propozycję, a interpretacja Roussosa i jego niezwykły głos sprawiły, że wyszło w ogromnym stopniu autonomiczne, niezwykłe w wyrazie dzieło, które też zostało natychmiast zauważone.
Zawsze miał komplety publiczności. Długowłosy, z pokaźną brodą i starannym makijażem, obejmującym także brwi i usta, ubrany w wyjątkowo kolorowe, długie tuniki i noszący do tego kozaczki na wysokich obcasach, jednych wyglądem przyciągał, a innych odpychał. Znaczną część widzów stanowiły panie w średnim wieku, zakochane w swoim idolu, piszczące i płaczące jak na koncertach Beatlesów. Wiele pism dla kobiet utożsamiało go z ideałem seksu. Jego potężna postura jakoś nie kolidowała z wysokim głosem. Jednak grubą przesadą byłoby twierdzenie, że podobał się wszystkim, zwłaszcza krytykom. „Roussos brzmi jak fuzja psalmów bizantyjskich z nawoływaniami muezzinów”. „To piosenkarz który ma ćwierć gardła, posiada tylko eunuchowate dźwięki”. „Demis śpiewa tylko wolną albo szybką, ciągle taką samą piosenkę”. „Artystyczny bełkot, pozbawiony ambicji”. Tak się o nim w najlepszych latach kariery wyrażała część krytyków, zwłaszcza angielskich. Gdy go zaproszono podczas występów w Rzymie do rannego programu RAI Uno, atakowany przez dziennikarza, wypalił: „To prawda, tyję, ale do cholery to nie moja wina. Nigdy, nawet jako dziecko nie należałem do anorektyków. Z pewnych powodów, o których nie będę przecież opowiadał publicznie, moja otyłość jest większa, niż bym chciał. No co? Mam na estradzie zakładać dopasowaną koszulę i wkładać ją w spodnie?! Muszę mieć coś luźnego. Kocham świat kolorowy, te wzory i aplikacje na moich tunikach to nie przypadek, o co ci pajacu chodzi! Jasne, że noszę makijaż, mam szacunek dla swojej publiczności. I oni takiego właśnie mnie kochają, na moich koncertach nigdy nie ma wolnego miejsca, kupują moje płyty, z czego jestem dumny!”
Tył rzeczywiście nieprzytomnie, w 1980 roku ważył 147 kilogramów. Jego przyjaciel, lekarz, ostrzegł, że to może grozić bliskim końcem. Demis zbladł, wyjechał do Kalifornii i zastosował drakońską dietę: w ciągu dziesięciu miesięcy zrzucił 50 kilogramów. Napisał o tym książkę „A Question of Weight”, rozeszła się w przeszło milionowym nakładzie. W 1985 roku leciał z Aten do Rzymu. Samolot został porwany przez bojowników dżihadu i islamistów. Został natychmiast rozpoznany i podobno musiał dla nich śpiewać. Ponieważ obchodził 39. urodziny, dowódca porywaczy osobiście podał mu kawałek tortu ze świeczką. Wraz z ówczesną partnerką zostali uwolnieni po czterech dniach, a reszta po siedemnastu…
Śpiewał dużo i w różnych krajach, był w Polsce kilkakrotnie. Czasami ogarniał go straszliwy leń. Tak było w Sopocie, gdy występował jako gwiazda na festiwalu, ale cały koncert poszedł z playbacku, za co otrzymał wysoką karę. Zapłacił i następnego dnia uciekł z Polski. Śpiewał w kilku językach, poza rodzinną Grecją najbardziej poszukiwanym artystą był w Hiszpanii, Francji, Włoszech i w Niemczech, bywał też w Wielkiej Brytanii. Ogromnie lubiono go w Rosji i na Białorusi, po jego śmierci prezydenci Putina i Łukaszenka wydali nawet specjalne oświadczenia. Poza Europą kochano go w krajach arabskich, centralnej Azji i na Środkowym Wschodzie. W ostatnich latach wyraźnie mniej się udzielał. „No cóż, zarobiłem tyle, że już nie muszę tego robić”, mawiał skromnie. Ukazało się 35 jego albumów, sprzedał ponad 60 milionów płyt. Ostatni album, „Demis”, miał premierę w 2009 roku, po kilkuletniej przerwie i stanowił przełom, ponieważ w miejsce popu artysta zaproponował bardziej rockowe brzmienie, przypominające lata sześćdziesiąte.
O jego tyciu i depresji wiedziano powszechnie, o raku żołądka już nie. Umarł w ateńskim szpitalu. Na jego pogrzeb przybyła cała grecka branża muzyczna i sporo ważnych postaci z estrad Europy, także wszyscy ważni politycy ateńscy. Pochowano go na narodowej nekropolii, Pierwszym Cmentarzu. W imieniu wszystkich pożegnała go bardzo znana piosenkarka, Mariza Koch: „Jego głos wyzwalał emocje i stanowił pochwałę Grecji, gdziekolwiek śpiewał. Tego prawdziwego głosu naszego kraju, pełnego radości i umiłowania życia, już nie usłyszymy…”
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 3/2015 miesięcznika Muzyk.
zdjęcie główne: okładka płyty Demis Roussos „The Universal Master Collection” (fot. Universal Music France)