„To, że jestem Włochem ma kolosalne znaczenie w moim życiu. Tylko u nas o sukcesach i porażkach opery pisze się na pierwszych stronach gazet. Kochają ją wszyscy, również ci, którzy nigdy w niej nie byli, nawet politycy. Z tym, że to nie politycy zajmują się operą, ale ona nimi. Kiedyś uciąłem sobie dłuższą pogawędkę z taksówkarzem na temat arii Rudolfa w „Cyganerii”, roli, którą bardzo lubię. Ten prosty człowiek potrafił mi wskazać najlepsze i najsłabsze jej momenty. Czy to nie jest cudowne?” Tak opowiadał kilka lat temu w wywiadzie dla amerykańskiej telewizji jeden z największych śpiewaków świata, absolutny król tenorów, Luciano Pavarotti.
Jego odejście stało się jedynym tematem dnia. Włoscy spikerzy radiowi i telewizyjni naprawdę walczyli z ogromnym wzruszeniem, a rozmówcy, czy to z ulicy, czy z tamtejszego parlamentu, ministrowie i ulubieńcy rzymskich mediów, nie wstydzili się łez, gdy mówili, jak wiele dla nich znaczył. Był przecież nie tylko największym artystą, ale wręcz synonimem tego, co najwspanialszego dla światowej kultury Włosi wnieśli w dwudziestym wieku.
Stwórca musiał uśmiechnąć się przy jego urodzinach, skoro obdarzył go naprawdę boskim głosem. Nikt z jego licznych konkurentów z taką łatwością i lekkością nie wyciągał słynnego, górnego C, jak on, chłopak z Modeny. W nadzwyczaj trudnej partii Tonia w „Córce pułku” Donizettiego, w ciągu pięciu minut to C trzeba zaśpiewać aż dziewięć razy. I nikt, nawet Placido Domingo, nie umiał sobie z tym poradzić z takim uśmiechem i pewnością siebie jak Pavarotti. W dodatku jego głos o charakterystycznej, urzekającej barwie i absolutnie wyjątkowym blasku, zjednywał mu wszystkich słuchaczy. Zdawało się, że nie ograniczają go żadne prawa fizyki i akustyki i ciągnąć niewygodny dla innych śpiewaków ton może w nieskończoność.
Podobno niezłym głosem dysponował już jako dziecko. Podczas domowych przyjęć, jakich przecież w każdym włoskim domu nigdy nie brakowało, największą atrakcją był moment, gdy kilkuletni Luciano postawiony na stole przez ojca-piekarza, naśladował ówczesne gwiazdy operowe, śpiewając obszerne fragmenty ich arii. Talent młodziutkiego wykonawcy doceniali wszyscy, bo też wszyscy, łącznie z jego ojcem, amatorsko śpiewali. Postanowił zostać śpiewakiem, gdy jego rodzice zabrali go na recital wielkiego Beniamina Gigli. Najpierw jednak, na prośbę rodziców zdobył bezpieczny zawód i został nauczycielem. Niezależnie od tego pobierał prywatne lekcje śpiewu u Arrigo Pola w Modenie, które kontynuował podczas studiów muzycznych w klasie samego Ettore Campogallianiego w Mantui. W ich trakcie utrzymywał się właśnie z nauczycielstwa. Ciekawa rzecz: jego koleżanką, najpierw z wczesnego dzieciństwa, potem ze studiów, była przyszła wielka gwiazda włoskiej opery, Mirella Freni, która później była jego wielokrotną partnerką sceniczną. Nie wdając się w liczne plotki, z pewnością łączyło ich coś więcej niż przyjaźń, ponieważ obojgiem opiekowała się w pieluchach ta sama mamka…
W 1961 roku osiągnął pierwszy sukces: wygrał prestiżowy, międzynarodowy konkurs wokalny w Teatro Reggio Emilia. W nagrodę zaproponowano mu partię Rudolfa w „Cyganerii” Pucciniego, którą wykonał tak dobrze, że stała się jedną z jego wizytówek artystycznych. Ciągle nad nią pracował, śpiewał ją w Paryżu, Wiedniu, Covent Garden, Metropolitan Opera i La Scali, aż krytycy uznali go za światowego Rudolfa numer jeden na świecie. Pierwsze wspomniane dokonania natychmiast sowicie zaprocentowały, ponieważ rok później Tullio Serafin zaprosił go do zaśpiewania Księcia w „Rigoletcie” w Teatro Massimo w Palermo. W kolejnym, 1963 roku, śpiewał już w Amsterdamie (w „Łucji z Lammermoor”), londyńskiej Covent Garden (w „Cyganerii”) i w Barcelonie („Madame Butterfly”). W 1964 podpisał pierwszy kontrakt z firmą Decca, trzy lata później ta wytwórnia płytowa uzyskała wyłączność na wszelkie nagrania maestro. Między 1964 a 1968 zdążył poznać znakomitą śpiewaczkę Joan Sutherland, wybitnego dyrygenta Richarda Bonynge’a, być przedstawionym Królowej Anglii i Królowej Matce, zaśpiewać na festiwalu w Glyndebourne, w nowojorskiej Metropolitan Opera i w La Scali, a także wziąć udział w nagraniu kilku płyt, między innymi recitalu arii operowych. Współpraca z Joan Sutherland miała dla niego wyjątkowe znaczenie, bowiem wielokrotnie podkreślał, że to od niej uczył się techniki belcanta i dopiero po jej opanowaniu był zadowolony z barwy swego głosu. Przydomek króla tenorów zyskał w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, gdy jego talent błyszczał największym blaskiem. O zaangażowaniu go choćby na jeden wieczór marzyli wszyscy szefowie najlepszych scen operowych, a on wybierał tylko te propozycje, które uważał za stosowne. W 1988 roku otwierał sezon w Metropolitan śpiewając w „Trubadurze”, a w następnym roku w „Rigoletcie”, mając u boku June Anderson i Leo Nucciego.
Zawsze najlepiej się czuł w operach włoskich i francuskich, po inne sięgał bardzo rzadko, choć przecież mógł zaśpiewać wszystko. Jego ulubionymi kompozytorami byli Puccini, Dionizetti i oczywiście Verdi, ale nawet z ich dorobku wybierał tylko określone dzieła i role. Wielu krytyków wytykało mu, że nie był przesadnie ambitny, tworząc znakomite kreacje, ale wykonując ciągle te same role. Przez dziesięciolecia siłą rzeczy porównywano go zwłaszcza do największego przyjaciela i rywala zarazem, Placido Domingo. Placido starał się mieć jak największy repertuar, nie stroniąc od eksperymentów, Luciano był zachowawczy i ograniczał ilość ról. Placido był wybornym aktorem, Luciano nie przejmował się graniem i cały czas był sobą, głównie zmieniając kostiumy sceniczne. Za to Pavarotti błyszczał perełkową dykcją i zawsze był niesłychanie naturalny. Kierował się w pracy nie tyle wiedzą, co intuicją, swoistym wyczuciem stylu, szóstym zmysłem, tak częstym u genialnych śpiewaków i aktorów, który podpowiadał mu najwłaściwsze rozwiązania. Czasem owa mieszanka eksplodowała w niewłaściwą stronę, dlatego w jednej scenie potrafił być fascynujący, by w następnej trącić szmirą. O takich krytycy mówią, że to szlachetni naturszczycy, jakim nawet studia nie szkodzą.
Pavarotti krytyką recenzentów nigdy się specjalnie nie przejmował. Słusznie uważał, że jedynym liczącym się sędzią pozostaje publiczność, więc to jej trzeba się podobać. Zawsze chciał być kochany. Szybko zrozumiał, że tylko maleńka część jego wielbicieli przychodzi do opery, dlaczego więc nie zorganizować widowisk operowych, albo koncertów poza jej siedzibą? Jednym z jego idoli był przecież Jan Kiepura, któremu często zdarzało się śpiewać na placach, balkonach i dachach samochodów, wzbudzając nieodmiennie entuzjazm słuchaczy. Z przekonaniem do tego pomysłu telewizji nie było żadnego problemu. Błyskawicznie porozumiał się ze słynnymi przyjaciółmi, Placidem Domingo i Jose Carrerasem i wspólnie wystąpili w rzymskich Termach Karakalli. Koncert Trzech Tenorów okazał się fenomenalnym pomysłem, a nagrania na płytach pobiły rekord sprzedaży w dziejach muzyki poważnej: w ciągu trzech miesięcy nabywców znalazło ponad trzy miliony płyt i kaset! Nowatorskiemu projektowi przyznano ogromnie prestiżowe wyróżnienia: Grammy, Brits Award i Edison Award.
Publiczność oszalała z zachwytu, więc postanowiono kontynuować przedsięwzięcie. W ciągu przeszło trzynastu lat panowie koncertowali wspólnie aż trzydzieści cztery razy! Sam Pavarotti poszedł o wiele dalej. Na estradzie i w studiu już wcześniej sięgnął po repertuar daleki od operowego. Teraz wystarczyło zaprosić do współpracy popularnych muzyków obracających się w świecie muzyki rozrywkowej i namówić na wspólne koncerty.
Były to różne projekty, spośród których najbardziej zapamiętano „Pavarotti i przyjaciele”. Z mistrzem występowali wielcy gwiazdorzy: Eric Clapton, James Brown, U2, Stevie Wonder, Bono, Deep Purple, Queen, Sting, Zucchero, Celine Dion, grupa metalowa Sepultura, Ricky Martin i Michael Bolton. O dziwo, z grona tak utytułowanego koleżeństwa, najlepszy wokalnie we współpracy z Luciano okazał się ten ostatni. Krytycy załamywali ręce, wskazując na liczne mielizny artystycznego mezaliansu, ale widzowie byli wniebowzięci! Pavarotti niezmiennie bronił projektu dowodząc, że w ten sposób przyciąga do muzyki miliony odbiorców, dotąd zupełnie głuchych na jej piękno. W jego obronie stanęło wiele autorytetów. Twierdzili, że tak naprawdę współczesna opera jest skostniałą formą, potrzeba jej nowych impulsów i nowatorskiego spojrzenia. Według nich Trzej Tenorzy śpiewający na mistrzostwach świata w piłce nożnej, Pavarotti występujący dla 150,000 widzów w Hyde Parku i dla jeszcze większej ilości widzów w Central Parku, wywołując wzruszenia słuchaczy, jakie dotąd były znane tylko w popkulturze, robią dla przyszłości muzyki poważnej najlepszą robotę. Fakt, że Luciano potrafił wykorzystać zdobycze multimediów i zawładnąć setkami milionów telewidzów na całym świecie, było zwycięstwem nie tylko samego artysty, ale i całej sztuki.
Pavarotti miał jeszcze jeden niebagatelny argument, ponieważ były to przedsięwzięcia przede wszystkim charytatywne. Maestro miał rzeczywiście wielkie serce. To prawda, zarabiał miliony, ale potrafił szczodrze dzielić się nimi i rozdać tym, którzy ich potrzebowali, wspierając fundacje, szpitale, a przede wszystkim konkretnych ludzi. Nie robił tego wyłącznie w blasku włączonych jupiterów i kamer, bardzo często rozdawał pieniądze w taki sposób, by nikt o tym nie wiedział. Kiedy bywał w rodzinnej Modenie, ustawiały się do niego kolejki sąsiadów, znajomych z dzieciństwa i ich licznych krewnych, którym fundował operacje, pobyt w klinikach, drogie zabiegi, studia dzieci, nawet wesela. Naprawdę się cieszył, że może pomóc, uważał, że w tym tkwi największy sens jego powołania.
Pavarotti ogromnie dużo nagrywał. Z lubością pokazywał wszystkim swą pierwszą, wydaną przez firmę Decca, 45-obrotową płytkę z arią „Che gelida manina” z „Cyganerii” z jednej strony, oraz „La donna e mobile” z „Rigoletta” z drugiej. Nagrał ją tylko dzięki wstawiennictwu wspomnianego wcześniej dyrygenta Richarda Bonynge’a, dobrego znajomego Maurice’a Rosengartena, dyrektora wytwórni. Ten zgodził się z wielkimi oporami, właściwie tylko z uwagi na przyjaźń z Bonyngem i jego żoną, Joan Sutherland. Na szczęście bardzo szybko zrozumiał swój błąd i otworzył szeroko drzwi firmy przed Pavarottim. Jego dyskografia obejmuje przeszło trzydzieści oper zarejestrowanych w całości, przy czym niektóre nagrywał kilkakrotnie. Nagrał też kilkadziesiąt albumów z pieśniami neapolitańskimi, ariami, piosenkami, utworami religijnymi i kolędami. Był pierwszym wykonawcą z kręgu opery, który trafił dzięki arii Kalafa „Nessun dorma” z „Turandot” Pucciniego na listy przebojów muzyki popularnej! W ciągu swego życia sprzedał ponad sto milionów płyt, kilka dalszych milionów znalazło nabywców w ciągu tygodnia od jego śmierci. Ilu wykonawców, niezależnie od gatunku uprawianej muzyki, może się poszczycić takim sukcesem?
Naprawdę kochały go miliony ludzi na całym świecie, za jego sztukę wokalną, gwiazdorstwo, serce, za to, że nigdy niczego nie udawał, za osobowość. Znalazł się nawet w Księdze Guinessa jako artysta, któremu po jednym z występów podnoszono kurtynę, uwaga, aż 165 razy! On też kochał ludzi i kochał życie, wydawał się nim ciągle nienasycony. Na zdjęciach z młodości widać szczupłego mężczyznę ze starannie ogoloną twarzą, takiego go zresztą zapamiętali widzowie Opery Bydgoskiej, gdy nikomu u nas nieznany śpiewak gościł w 1964 roku. Nawiasem mówiąc, drugi raz gościł u nas w Sali Kongresowej w 1995. Później niechcianych kilogramów gwałtownie mu przybywało. Zapuścił brodę, chętnie nosił coś w rodzaju tuniki, która miała odrobinę maskować nienaturalną obłość sylwetki. Na przemian tył i głodował, a w latach dziewięćdziesiątych często podczas prób siadał na krzesełku, by dać chwilę wytchnienia nogom i sercu. Jak jednak mogło być inaczej, skoro kochał dobrą kuchnię, tak bliskie włoskiemu sercu makarony, ciężkie sosy i sery. Kochał nasze schabowe z kapustą, karkówki, a pitraszenie traktował jako największe hobby. Miał nawet wymyślone przez siebie potrawy, specjalnych gości podejmował spaghetti a la Pavarotti, z sosem pomidorowym i anchois. W gronie przyjaciół chętnie grywał w pokera, oczywiście na pieniądze, jak wspomina Jose Carreras, całkiem niemałe. Jego ogromną namiętnością była piłka, a szczególną miłością otaczał Juventus. Organizatorzy jego tournee wiedzieli, że w pokoju hotelowym mistrza musi być telewizor z możliwością odbioru transmisji meczu tej drużyny, a godzinę rozpoczęcia występu należy tak ustalić, by broń Boże nie kolidowała z piłką. Często bywał także na meczach reprezentacji Włoch. Miał ogromne poczucie humoru, również na swój temat, z promiennym uśmiechem rzucał żartami nawet z estrady, potrafił bawić się jak niesforny uczniak. Niezwykle koleżeński również wobec zupełnie nieznanych artystów, potrafił ściskać ręce po występie wszystkim członkom orkiestry i personelowi technicznemu.
Nie ukrywał, że jego wielką namiętnością są również piękne kobiety. Uczciwie mówiąc, trudno mu było opędzić się od wiecznie go otaczającego wianuszka pięknotek, marzących o zawarciu z nim bliższej znajomości. Mimo tuszy zdecydowanie podobał się kobietom, był typem czarusia o niepospolitym wdzięku. Plotki mówią o wielkich możliwościach maestro również w kontaktach męsko-damskich, ale on sam długo dementował je stanowczo, głosząc pochwałę swej rodziny, w osobach żony i trzech córek. A jednak pod koniec życia założył nowe gniazdko, w którym honory domu pełniła druga żona, była sekretarka, młodsza od niego o kilka dziesięcioleci. Dla części zachowawczych Włochów taki krok mistrza był nie do zaakceptowania…
Kilka lat temu przeszedł na artystyczną emeryturę. Co prawda ponad czterdzieści lat kariery miało zakończyć światowe tournee pożegnalne, z przystankiem między innymi w Warszawie, ale choroba pokrzyżowała te plany. Kilkanaście miesięcy temu wiadomo już było, że zmaga się z rakiem trzustki, a rokowania są jednoznacznie złe. Od tego czasu w całych Włoszech celebrowano msze w intencji jego uzdrowienia, dostawał tysiące listów z wyrazami solidarności i sprawdzonymi przepisami, mającymi pomóc w zwalczeniu choroby. On sam, głęboko wierzący, zdaje się też uczepił się nadziei, że Stwórca okaże mu łaskę…
Pogrzeb miał iście królewski. Tysiące ludzi przez całą noc koczowały pod katedrą w Modenie, by oddać mu ostatni pokłon, miliony na całym świecie płakały z powodu jego odejścia. Przed rokiem udzielił jednego z ostatnich wywiadów. Na jego zakończenie powiedział: „W życiu miałem już wszystko. Bóg pozwolił mi zaznać tyle sukcesów i szczęścia, że jeśli teraz mi wszystko odbierze, wyjdziemy z Panem Bogiem na remis”.
Wygląda na to, że jest jeden do jednego. Tylko tu, po naszej stronie, tron króla tenorów pozostaje pusty i jakoś nie widać nikogo, kto by to bezkrólewie po boskim Luciano przerwał. Po prostym chłopaku z Modeny, jak lubił o sobie mówić.
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się pierwotnie w numerze 10/2007 miesięcznika Muzyk.
Oficjalna strona internetowa poświęcona artyście: www.pavarottiofficial.com
zdjęcie główne: Luciano Pavarotti podczas koncertu w Belgradzie (Serbia) w maju 2005 roku; fot. Marko Rupena / Shutterstock.com