Budka Suflera to zespół, który znają wszyscy. Na ich muzyce wychowały się pokolenia i wciąż przybywa nowych fanów grupy. Muzyka Budki, pomimo mijających lat wciąż wzrusza i bawi. Nie poddając się otaczającym nas modom, jest ciągle szczera i prawdziwa, przez co ceni ją wielu. Często wiele mówi się o liderach grupy, resztę instrumentalistów pozostawiając nieco w cieniu. Tym razem postanowiliśmy więc przedstawić najmłodszego stażem gitarzystę grupy Marka Raduli, jednego z najbardziej cenionych polskich instrumentalistów.
Jak rozpoczęła się twoja kariera estradowa?
Marek Raduli: Chyba podobnie, jak w większości przypadków wśród moich kolegów, pochodzących z kręgu muzyków-amatorów. Zaczęło się to od wspólnych prób w domach kultury, od zespołów, w których należało grać – od zespołów szkolnych i im podobnych. Z tego okresu pamiętam współpracę z gitarzystą z późniejszej grupy Bank – Mirkiem Gralem, który wtedy zaszczepił we mnie to, co do dzisiaj lubię w grze na gitarze, czyli dobrą estetykę, dobre brzmienie. Był to gitarzysta o wyjątkowo dobrym smaku. Graliśmy bardzo różny repertuar… przez Jeffa Becka i Santanę. Tłukąc się przez te parę lat wśród muzyków-amatorów ukończyłem szkołę muzyczną pierwszego stopnia… w klasie perkusji, interesując się w tym czasie w zasadzie tylko graniem na bębnach. Zresztą do dziś uważam, że perkusistą jestem z powołania, a gitarzystą zostałem z pasji. Około roku 1978 zacząłem uczęszczać do średniej szkoły muzycznej w Opolu i tam zetknąłem się z ludźmi, których nazwiska dzisiaj liczą się na naszym rynku krajowym. Chodziłem na przykład na zajęcia z Benkiem Maselim, wibrafonistą Walk Away – to znamienita postać. Mieliśmy tego samego profesora. Tam poznałem takich muzyków jak Krzysztof Puma Piasecki i innych muzyków z Rozgłośni Opolskiej. Ważną postacią był dla mnie wtedy Janek Cichy, który przybliżył mi dziedzinę muzyki jazzowej – bardzo dużo mu zawdzięczam. Pamiętam jeszcze z tego okresu takich muzyków jak: Mirek Sitkowski – perkusista, Rysiu Krawczuk – saksofonista. To są postaci, które do dzisiaj są na rynku obecne. W tamtym czasie współpracowałem również ze Studiem 123 Eli Zapendowskiej, z którego wywodzą się artyści tego pokroju, co Edyta Górniak, chociaż akurat z nią nie miałem okazji współpracować. Będąc akompaniatorem w studium piosenkarskim, widziałem te wszystkie postaci, które dzisiaj tworzą – nazwijmy to – profesjonalny rynek wokalny. W pewnym momencie uznałem więc, że należałoby się przekwalifikować i chyba pierwszym symptomem tego, że chciałem zostać muzykiem zawodowym było zetknięcie się z wtedy jeszcze budującą się formacją TSA. Natomiast pierwszym moim kontaktem z zawodową pracą estradową było przesłuchanie do rodzącej się wtedy formacji Wanda i Banda, gdzie przesłuchiwał mnie gitarzysta z grupy Turbo. Wygrałem to przesłuchanie i to zadecydowało o fakcie, że na dobre postanowiłem grać na gitarze, tak więc na 1982 rok można datować zawodowy początek mojej kariery muzycznej.
Czy pamiętasz początki twojej współpracy z Budką Suflera i okoliczności, które sprawiły, że zostałeś etatowym gitarzystą tej grupy?
Marek Raduli: Tak pamiętam i mogę powiedzieć, że sytuacja była dość ciekawa. Dokładnie teraz mija dziesięć lat, jak dostałem angaż do Budki Suflera. Kończyłem wówczas pracę nad jedną z płyt Beaty Kozidrak, była to bodajże płyta „Płomień z nieba”. Wiedziałem wtedy, że z Bajmem już długo nie pogram, przetoczyłem się przez studio Lubelskie jak burza iż zostało to dostrzeżone przez kolegów z Budki. Znali mnie z mojej współpracy z Bajmem i wiedzieli, że muzycznie robiłem po prostu to, co do mnie należało. Zwrócili na mnie uwagę i przy okazji mojego pobytu w Lublinie, widząc, że kończy się okres mojej pracy z Bajmem, zaproponowali mi współpracę. Jakby „miękko” wskoczyłem w zespół Budka Suflera i chyba pierwszym numerem wtedy realizowanym przeze mnie były „Młode Lwy” z płyty „Cisza”. Po zagraniu „Młodych Lwów” nie było wątpliwości, że ten angaż przypadnie mi w udziale.
Dla wielu osób z branży zastanawiający jest fakt sporej i wciąż nie słabnącej popularności Budki w Polsce oraz wśród Polonii… Jak to wyjaśnisz?
Marek Raduli: To jest fenomen, który jest bardzo trudny do zdefiniowania. W dużej mierze bierze się to stąd, że jest to zespół wielopokoleniowy. Przez dwadzieścia pięć lat trwania na tym rynku, z różnymi momentami – koniunkturalnie mniej i bardziej ważnymi – kompozytorem jest ciągle Romuald Lipko. Od czasu do czasu wypuszcza spod pióra utwór, który nie ulega dziejowym wirom. Coś, co trwa, tak jak „Jolka Jolka” czy „Cień wielkiej góry”. To hity, milowe, fundamentalne kwestie dla repertuaru Budki. Dla mnie fenomen tego zespołu polega również na tym, że jest to grupa kompetentnych osób, dojrzałych, wiedzących na czym polega zawód muzyka. Jest poważny głos Krzyśka, jest poważny kompozytor w postaci Romka, jest poważny zbiór instrumentalistów w postaci Mietka i Tomka, który zresztą jako manager zespołu osiągnął swój osobisty sukces. Do tego kompletu dziesięć lat temu zostałem dokoptowany jako „ten młody”, zdolny, dobrze wyglądający. I tak to się trzyma. Piosenki, które się trafiają, są wielopokoleniowe. Z pewnością nie są one zgodne z modą. W ogóle twórczość tego zespołu nie ma nic wspólnego z modą obowiązującą i ludzie również za to nas szanują. Bo prawdę mówiąc, jak się rozejrzymy dookoła, to co tu jest zgodne z modą?
Pochodzisz z Kędzierzyna-Koźla i w zasadzie jesteś chyba pierwszym muzykiem pochodzącym z tego miasta, któremu udało się zdobyć popularność w całej Polsce. Wiele słyszałem o jamach organizowanych dawno temu w klubie Kolejarz. Jak wspominasz tamten okres? Co wtedy grywało się na tego typu imprezach?
Marek Raduli: W Kędzierzynie rzeczywiście działo się dużo. Poza tym miejscem, które wymieniłeś był jeszcze jeden dom kultury, w którym spędzałem bardzo dużo czasu. Bardzo lubiłem tam ćwiczyć – panował tam fajny klimat i zawsze miałem tam spokój. Natomiast w domu kultury Kolejarz odbywały się świetne imprezy, głównie za sprawą tamtejszego kierownika – Stasia Kaczorowskiego. To dusza-człowiek, zawsze otwarty na to, co się działo, na potrzeby muzyków. Organizowaliśmy imprezy zapraszając zespoły jazzowe, bluesowe, fusion. Odbyło się bardzo dużo imprez, na które wstęp był darmowy. Codziennie pojawiało się kilku muzyków, którzy przychodzili z jakąś energią, przychodzili z instrumentami, chcieli grać. Pojawiały się młode postaci, takie jak choćby Zbyszek Krebs, który wtedy był „młodym” kolegą w wieku 15 lat. Był bardzo utalentowanym i… niepokornym człowiekiem, który chciał nauczyć się gry na gitarze. Przychodził na te jamy, uczył się, zdobywał wiedzę, zdobywał szlify. Tam się również wykluł Wojtek Wójcicki, który dzisiaj jest klawiszowcem i aranżerem współpracującym z grupą De Mono. Oczywiście Krzysiu Gabłoński, który zajmował się przez wiele lat muzyką country i sceną country. Leonard Kaczanowski, Przemek Niemiec – naprawdę wielu wspaniałych muzyków się tam przetaczało, a ponieważ byli wspaniali muzycy to muzyka, która była grana była różna, a repertuar był otwarty. Od Jeffa Becka, Pata Methenego i koncertów jazzowych, rockowych… rozpiętość była niesamowita, taka jak preferencje ludzi, którzy tam wówczas grali.
Wtedy rozpoczęła się twoja znajomość z jednym z polskich muzyków studyjnych – Zbyszkiem Krebsem. Czy to prawda, że dawałeś mu lekcje gry na gitarze?
Marek Raduli: Nie dawałem mu lekcji, ale warto przytoczyć pewną anegdotkę z tamtego okresu, którą do dzisiaj mile i żartobliwie wspominam. Pierwsze moje zetknięcie ze Zbyszkiem Krebsem polegało na tym, że przyszedł do mnie szczuplutki młodzieniec z gitarką pod pachą, przywitał się bardzo grzecznie mówiąc: „Dzień dobry panie Marku – nazywam się Zbyszek Krebs, gram na gitarze i chciałbym, żeby mi pan pokazał te swoje głupoty”. A głupoty to było nic innego, jak tapping, na który podówczas miałem swój mały monopol w Polsce. Pamiętam, że popisową była taka sytuacja, gdy grałem z Bandą i Wandą, kiedy to zespół schodził ze sceny i ja zostawałem sam grając trzyminutowe solo tą techniką. Dostęp do wideo był śladowy i było naprawdę niewielu muzyków, którzy wtedy grali w ten sposób. Ja jako pierwszy użyłem tappingu na płycie i tak to się historycznie przyjęło, że po raz pierwszy w Polsce grałem w ten sposób. Tym niemniej Zbyszek Krebs nie był przeze mnie jakoś specjalnie edukowany, bo on należy do tej grupy gitarzystów, którzy edukują się sami. Ale przychodził na jamy, słuchał, pytał, można powiedzieć, że się interesował tak, że gdy miał jakieś pytania to chętnie dzieliłem się z nim wiedzą. Był to bardzo młody, zdolny, utalentowany, a dzisiaj wyśmienity gitarzysta i nie tylko studyjny, ale również estradowy.
Co czujesz gdy po latach wracasz do swojego rodzinnego miasta grając z jedną z najpopularniejszych grup polskiej estrady?
Marek Raduli: Olbrzymią satysfakcję. Czułem ją wtedy, gdy zagrałem około czterech lat temu na imprezie zorganizowanej z powodu jubileuszu Zakładów Azotowych Kędzierzyn. Graliśmy na stadionie, na dużej scenie, przy ładnej pogodzie. Miałem przyjemność zagrania z Budką w pełnej oprawie i czułem naprawdę dużą radość. Bo generalnie rzecz biorąc, gdybym sobie miał uświadomić, jakie były moje marzenia jakieś dwadzieścia lat temu, to mogę powiedzieć, że Budka Suflera była zespołem, o grze w którym młodzi chłopcy podówczas marzyli. Tak więc zagranie w Kędzierzynie tamtego koncertu było dla mnie spełnieniem tych marzeń. Miałem jeszcze drugie marzenie, które również się spełniło, chociaż trochę już po czasie. Niedawno zagraliśmy na Górze Świętej Anny. To amfiteatr, do którego przychodziłem gdy byłem jeszcze młodym człowiekiem. Grałem w tym mieście z kilkoma innymi zespołami i zawsze była to duża przyjemność, duża frajda i spora satysfakcja.
Przed rokiem spotkałem cię na warsztatach właśnie w Kędzierzynie-Koźlu. W jakim stopniu wpłynąłeś na organizację tej imprezy i czy inicjatywa ta miała na celu stworzenie w tym mieście corocznych imprez o podobnym charakterze?
Marek Raduli: Rzeczywiście, lubię brać udział w tego typu imprezach. Uwielbiam jeździć na warsztaty do Bolesławca. Ostatnio pojawiły się nowe warsztaty w Jaworznie, na których również był świetny klimat i miałem okazję uczestniczyć w pierwszych warsztatach w Kędzierzynie-Koźlu jadąc tam z Three Generations Trio, czyli z Wojtkiem Pilichowskim i Zbigniewem Lewandowskim. Podszkoliliśmy trochę młodzież, zagraliśmy koncert. Niedawno odbyły się drugie warsztaty muzyczne w Kędzierzynie, na które „wysłałem” takich muzyków jak Krzysztof Misiak, który swoją grą rzeczywiście zniewala i powala. To jest kwestia gustu czy komuś to się podoba czy nie, ale jest on bezwzględnie wirtuozem, technikiem, świetnym gitarzystą. Pojechał też Artur Malik, mój serdeczny kolega – perkusista oraz basista Paweł Mąciwoda. Warsztaty odbyły się po raz drugi, sądzę więc, że jest szansa na to aby stały się one imprezą cykliczną.
Wiem, że inspiruje cię muzyka wielu gitarzystów jazzowych takich, jak: Pat Metheny, John Scofield czy Scott Henderson. Ale słuchasz również: Steva Lukathera i Michaela Landaua. Który z nich wpłynął na ciebie w największym stopniu?
Marek Raduli: Każdy z nich wpłynął na mnie w znaczący sposób. Akurat te nazwiska, które wymieniłeś, to absolutna rewelacja. Pat Metheny to jest mistrz, którego – jak podejrzewam – będę słuchał dożywotnio. Jego muzyka stanowi dla mnie wzorzec brzmienia, estetyki, koloru, smaku, dobrego gustu, po prostu wszystkiego. Dla mnie jest to miód, niebo, wszystko co tylko można sobie wyobrazić. John Scofield jest bardzo „heavy metalowym” gitarzystą jazzowym, to zupełnie niebywała sytuacja. Henderson to w zasadzie dla mnie zjawisko ostatnich czterech lat. Oczywiście słyszałem go wcześniej, znam go z Electric Bandu, zawsze mi się podobał, był nieosiągalny. Teraz poważnie się nim zainteresowałem i próbuję nauczyć się go słuchać, bo jego z pewnością trzeba się nauczyć słuchać. On oczywiście gra tak, że się wszystko rozumie i to tak, jak ktoś mi powie: „Co, Henderson? Ja to wszystko rozumiem” – ja też to rozumiem, w tym zakresie gdy słucham, natomiast mam pytanie do tych, którzy się wymądrzają – czy próbowali zagrać cokolwiek Hendersona? Dla mnie pewien rodzaj zrozumienia takiej „literatury” wiąże się nierozerwalnie ze stroną praktyczną. Ja dla przykładu ściągnąłem sobie kilka kawałków Pata Metheny i umiem je zagrać z solówkami włącznie. Mogę zagrać utwory Johna Scofielda, kilka kawałków Lukathera, ze dwa Michaela Landaua. Ja to nazywam po imieniu – jest to zapoznawanie się z literaturą muzyczną. To są muzycy, którzy piszą utwory i tak jak kiedyś się uczyło wprawek Bacha czy Chopina na fortepianie, tak samo gitarzyści powinni również zapoznawać się z „literaturą” tego typu.
Twój pierwszy album solowy „Meksykański Symbol Szczęścia” określiłeś jako fuzję dotychczasowych sukcesów i porażek. Co miałeś przez to na myśli?
Marek Raduli: To reminiscencja moich doświadczeń. Wiąże się to z tym, że z wieloma sprawami chciałbym sobie dawać radę w znacznie bardziej zadowalający sposób, ponieważ jestem człowiekiem wymagającym. Wiele wymagam od innych, ale przede wszystkim wiele wymagam od siebie. Oczywiście są na tej płycie pewne niedoskonałości, które mnie osobiście rażą. Natomiast chodziło mi raczej o przedstawienie własnych możliwości, preferencji, zainteresowań, sytuacji z którymi się zetknąłem, muzyków, których lubię. Oczywiście nie ma tam wszystkich, z którymi udało mi się zagrać, jakkolwiek jest to i tak dość szerokie spektrum.
Wiem, że twoi fani czekają na kontynuację projektów autorskich Marka Raduli. Czy to prawda, że twoja nowa płyta ma mieć zabarwienie smooth jazzowe? Co możesz powiedzieć na jej temat? Czy wiesz już kto poza tobą zagra na tej płycie?
Marek Raduli: Nie, moja nowa płyta nie będzie płytą smooth jazzową. Będzie ona podobna do pierwszej, tylko może bogatsza o te doświadczenia, które nabyłem przez ostatnie pięć lat. Myślę, że będzie zdecydowanie lepsza od strony brzmieniowej i od strony gry gitarowej. Dużo bardziej skoncentruję się na gitarach, inaczej niż na pierwszej płycie. Poprzednią płytę skomponowałem w większości na fortepianie i to jest ciekawostka, jakby wbrew ogólnej opinii, że jest to płyta gitarowa. Jako gitarzysta zrobiłem z niej płytę gitarową, ale większość tych utworów, które słychać na „Meksykańskim Symbolu Szczęścia” skomponowałem siedząc i dłubiąc sobie na fortepianie. Nową płytę będę pisał na gitarze i to będzie słychać. Będzie to dużo bardziej gitarowa muzyka. Mam pewne inklinacje smooth jazzowe, rzeczywiście lubię ten gatunek i nawet mam kilka kawałków, które być może chciałbym kiedyś komuś pokaza ć. Kto będzie na niej grał? Wszyscy moi koledzy. Myślę, że jak ich wszystkich pomieszczę, to będzie dobrze. Wiadomo, że Pilich (red. Wojtek Pilichowski), wiadomo, że Mietek (red. Mieczysław Jurecki), Michał Dąbrówka, Tomek Łosowski, słowem – kto żyw zagra u mnie. Będzie również kilka utworów wokalnych i chcę zaprosić Piotra Cugowskiego, dla którego napisałem dwa utwory. Chcę też zaprosić wybitnego człowieka, z którym umawiam się już od jakiegoś czasu – jest nim Jasiu Radek. Ten wokalista to jest moje marzenie, z kimś takim chciałbym grać w zespole. Mam też pomysł, żeby zaprosić Artura Gadowskiego, bo dla niego też mam jeden numer. Także taka płyta powiedziałbym – od rock and rolla do jazzu.
Często udzielasz się w różnego rodzaju projektach solowych wielu polskich muzyków. Znane są twoje nagrania w Three Generations Trio oraz albumy solowe: Mietka Jureckiego czy Wojtka Pilichowskiego. Są to albumy różnorodne pod względem stylistycznym. Jak udaje ci się odnaleźć swój styl grając tak różnorodną muzykę?
Marek Raduli: Rzeczywiście często udzielam się w projektach solowych różnych muzyków, staram się to robić. Najczęściej u Wojtka Pilichowskiego, a ostatnio zagrałem na płycie Tomka Łosowskiego – perkusisty. To bardzo dobry muzyk, świetny kompozytor, znakomity aranżer. Na ostatniej płycie Wojtka też grałem, chociaż jest to słabo słyszalne ponieważ było tam dla mnie mało miejsca. Jak wspomniałeś, grałem również na płycie Mietka. Ja po prostu lubię grać. Jeżeli chodzi o styl, to moim zdaniem każdy z muzyków szuka swojego stylu, swojej nuty, która będzie rozpoznawalna. Jeżeli grając w wielu stylistykach jesteś rozpoznawany jako ty, czyli jako muzyk, który wydobywa swój ton to świetnie. Jeżeli nie jesteś rozpoznawany to jest nie dobrze. Ja sam próbuję pracować nad tym aby grając z kimś zawsze zwracać uwagę na poziom, który prezentuję i na to żebym był rozpoznawalny.
Czy widzisz różnicę pomiędzy pracą nad projektami solowymi i nagraniami z Budką Suflera? Czy pracując nad utworami Budki piszecie z myślą o tym, że dany utwór ma osiągnąć sukces komercyjny? Jak wygląda praca w Budce Suflera?
Marek Raduli: Oczywiście widzę różnicę. Różnica pomiędzy pracą w Budce i pracą gdziekolwiek indziej polega na tym, że w tym zespole gra się i pracuje pod dyktando lidera. Liderem, szefem i duchem twórczym zespołu jest Romuald Lipko, który jako producent większości płyt ma swoją koncepcję i wizję całego tego zagadnienia – tutaj pracuję jako instrumentalista, który wprawdzie ma jakąś możliwość zaistnienia i wprowadzenia swoich kwestii, ale ta możliwość jest jednak śladowa. W tym zespole jestem zatrudniony jako zawodowy muzyk do wykonywania pomysłów moich kolegów i taka jest ta trochę bolesna prawda. Natomiast nad swoimi projektami mogę myśleć w dowolny sposób, mam możliwość eksperymentowania i robienia tego po swojemu. W Budce muszę to zrobić po „budkowemu”. Więc pracując w Budce my nie piszemy, to Romek wymyśla i nie ma żadnych spekulacji odnośnie tego, czy piosenka odniesie sukces, czy też nie. Takie sytuacje są nieprzewidywalne. Można oczywiście określić, czy piosenka jest ładna i czy się podoba, czy jest nieudana – to można powiedzieć. Ale aby utwór osiągnął sukces musi być spełnionych wiele czynnik ów, które nie zawsze zależą od muzyków, czyli od nas. Nie można więc powiedzieć, że teraz siadam i piszę hit. Oczywiście są ludzie, którzy mają do tego rękę i Romek z pewnością należy do ludzi, którzy potrafią to robić.
Podobno jesteś muzykiem ciągle poszukującym. W ciągu ostatnich trzech lat przeszło przez twoje ręce około czterdziestu instrumentów? Czy możesz zdradzić, dlaczego zawsze wracasz do starego Fendera Strata z 1978 roku?
Marek Raduli: Udało mi się wiele lat temu kupić dobrego Stratocastera. Wcześniej przeszedłem przez etap gry na tych wszystkich kopiach instrumentów zachodnich, stopniowo dochodząc do coraz to lepszych gitar, szukając tej jednej gitary, która mi nie będzie przeszkadzać, a która jest mi w stanie pomóc i wreszcie znalazłem taki instrument. Jednak zacząłem go przerabiać tak, że w zasadzie z tego oryginalnego Stratocastera zostało tylko logo i główka. Zresztą w ten sposób zdobywa się równie ż wiedzę, przez co dzisiaj wiem na jakich gitarach bym nie chciał grać. Tak więc przerabiaj ąc te wszystkie gitary, cały czas miałem ten stary instrument, w którym jest system EMG, który bardzo lubię, system tremolo Low Pro Edge Ibaneza i to jest gitara, która najbardziej mi odpowiada. Zresztą ona mi się tak jakoś ułożyła, zagrała i zarobiła na te wszystkie pozostałe. Uważam, że muzyk powinien mieć jeden instrument, z którym się utożsamia i z którym się dobrze czuje i ja szukam takiej gitary, która byłaby kontynuacją tego instrumentu, ale chciałbym aby nie była tak wypracowana, żeby mnie trochę pobudziła. Gdy masz fajny samochód, chętnie wsiadłbyś w taki sam, tylko że nowszy albo mniej wyjeżdżony – to analogia. Sprawdziłem dużo gitar, wiele instrumentów akustycznych, może nie tych najlepszych, jakie chciałbym mieć, czy jakie są. Teraz jednak szukam tych instrumentów w sposób, nazwałbym to bardziej specjalistyczny. Mam gitarę Lucille model BB King, która na pewno zostanie w mojej kolekcji. Mam Fendera Ultra – również wspaniały instrument…, zrobioną przez Jarka Bąka gitarę MarkMaster – to taka do smooth jazzu, która musi jeszcze trochę poleżeć i poczekać, aż przyjdzie na nią dobra nuta. Mam też prawdziwego Gibsona Les Paula, który wiadomo, że jest bardzo dobrym instrumentem. Mam wybitny instrument, model Scott Henderson firmy Suhr i to jest gitara, która teraz spędza mi sen z powiek, bo to ma być mój instrument docelowy. Z instrumentów akustycznych posiadam gitary Takamine, Ibanez oraz dwunastostrunowego Epiphone’a. Do gitar używam strun D’Addario, komplet XL – 110. Tak więc wciąż szukam nowych instrumentów, ponieważ im więcej masz gitar tym masz więcej możliwości brzmieniowych i sytuacji pobudzających cię do różnych nowych rzeczy. Na jednej gitarze nie da się zagrać wszystkiego. Nie znam gitarzystów, którzy grając zawodowo, robiliby to tylko na jednej gitarze. Oczywiście można wyjść na koncert i zagrać na jednej gitarze wszystko, ale już do studia trzeba mieć kilka tych instrumentów. Moi koledzy mają po kilka lub kilkanaście gitar. Gitarzyści grający na zachodzie mają ich po kilkadziesiąt, a niektórzy po kilkaset. Mówiąc o gitarach, chciałbym jeszcze zaznaczyć, że pod tym względem ważne są dla mnie dwie osoby. Człowiekiem, który opiekuje się moją „stajnią” gitarową jest Jarek Bąk. Wcześniej współpracowałem z Wieśkiem Długoszem, jednak od czterech lat poszerzam swoją wiedzę współpracując na stałe tylko z Jarkiem, który jest świetnym specjalistą w kwestii gitar, instrumentów custom – ma kolosalny wpływ na to, co można nazwać ułożeniem moich gitar. Drugim ważnym dla mnie człowiekiem jest Krzysztof Kłos, który prócz tego, że jest wspaniałym gitarzystą jest również jedyną osobą odpowiedzialną za sprawy techniczne w zespole Budka Suflera. Właśnie on swoją ciężką pracą niejednokrotnie ratował nas z dużych opresji. Razem spędzamy sporo czasu na poszukiwaniach instrumentów. Razem interesujemy się tym na czym grają inni. Moje poszukiwania nie kończą się jednak na gitarach, również interesują mnie wzmacniacze. Miałem wzmacniacze VHT. Trzeba było zobaczy ć jak gra: Messa Boogie, Tone Master Fendera, Bogner, ponieważ każdy z tych wzmacniaczy ma swój niepowtarzalny charakter i swoje niepowtarzalne brzmienie i w jakiś sposób może cię zainspirować lub pobudzić do tego, aby coś wartościowego z ciebie wypłynęło. Do tego służy aparatura, do tego służy sprzęt. To są narzędzia pracy. Komplet gitar, to przynajmniej pięć, do sześciu dobrych instrumentów i to jest powiedzmy taki podstawowy set gitar. Moi koledzy gitarzyści mają sety po trzy gitary na scenę, po trzy gitary do domu i trzy gitary do studia. Także tak to mniej więcej wygląda… a czasami nawet po cztery. Ja nie jestem zwariowany na punkcie ilości kolekcjonerskich instrumentów, które nie grają, bo jestem zwolennikiem tego, żeby instrument pracował i zarabiał na siebie, tworzył jakieś wartości. Ponieważ według mnie instrument naprawdę żyje wtedy, gdy gra, będąc w dobrych rękach.
Rozmawiał: Piotr Florczyk
Zdjęcie: Krzysztof Hejke
Wywiad ukazał się pierwotnie 20 lat temu – w numerze 2/2002 miesięcznika Muzyk