Zawsze twierdził, że jest muzykiem. W tym określeniu było jego zdaniem wszystko, czym się zajmował. Rozbijanie go na różne czynności, jak granie, aranżacja czy komponowanie, uważał za spłaszczanie zagadnienia. Dopiero później, przymuszony przez okoliczności, dodawał „muzyk śpiewający”. I tyle. Najbardziej interesowały go skrzypce, były dla niego najwspanialszym instrumentem, choć przecież świetnie dawał sobie radę z trąbką, a jako absolwent Liceum Muzycznego, także z fortepianem i zupełnie prywatnie, z gitarą. Na muzykę był skazany rodzinnie, bo jak się ma ojca grającego w orkiestrze symfonicznej, matkę pracującą w operetce, a na dodatek siostrę – muzyka, to co można w życiu robić? Zresztą ojciec sam postanowił, że będzie z niego skrzypek, więc zaczął „skrzypieć”, gdy miał pięć lat.
Zbigniew Wodecki – lata nauki i pierwsze kroki w karierze
Ojciec był surowym krytykiem poczynań syna. Potrafił strzelić mnie po łapach, gdy sfałszowałem, nie mieściło mu się w głowie, że ktoś może nie grać czysto. Po kilku zawirowaniach Zbigniew Wodecki trafił do średniej szkoły muzycznej, do klasy Juliusza Webera. W Krakowie ten profesor był niekłamanym autorytetem, to jemu mnóstwo skrzypków zawdzięczało najwyższej klasy zawodowstwo, a wielu również kariery. Był pierwszorzędnym nauczycielem w starym znaczeniu tego słowa, wymagającym i opiekuńczym jednocześnie, kat i ojciec.
Sam grał wspaniale, ale uczenie sprawiało mu jeszcze większą satysfakcję. Uczył nie tylko techniki, ale też miłości do muzyki i szacunku do zawodu. Nie daj Boże, żeby któryś z uczniów miał poplamioną koszulę, niewyprasowane spodnie, albo brudne buty, potrafił tak nagadać, że drugi raz nikomu to się nie zdarzało. Jeśli więc Zbyszek otrzymał u niego dyplom z wyróżnieniem, musiał naprawdę grać koncertowo i spełniać wszelkie surowe kryteria mistrza.
Anawa – zespół, który ukształtował Wodeckiego
Swoje pojawienie na estradzie Zbigniew Wodecki zawdzięczał Grechucie, który w swoim czasie gwałtownie poszukiwał muzyków do tworzonego przez siebie zespołu, Anawy. Po dokonaniu rozpoznania kto może się najlepiej w jego zespole sprawdzić, podczas przerwy zagadnął wskazanego, chudego jak tyka siedemnastolatka: „Ty się nazywasz Zbyszek Wodecki?”, „Tak, a co?”, „Chciałbyś pograć w moim zespole na skrzypcach?”, „Czemu nie!”, „To weź jeszcze jakąś koleżankę z wiolonczelą i przyjdź w piątek…” Jan Kanty Pawluśkiewicz twierdzi, że Wodecki wniósł do Anawy nieprawdopodobny profesjonalizm, a w granie wkładał całe serce. Widziałem go kilkakrotnie grającego z Anawą i Grechutą, ale się wówczas nie znaliśmy. Zwrócił moją uwagę później, podczas pierwszych, wielkich recitali Ewy Demarczyk, w Teatrze imienia Słowackiego w Krakowie. Był drugim, obok Zbyszka Palety, skrzypkiem w jej grupie akompaniującej, kilka razy coś tam nawet podśpiewywał. Fenomenalny wieczór, rewelacyjna Ewa i świetny zespół. Razem występowali kilka lat.
Zbigniew Wodecki – od skrzypiec do mikrofonu
Trafił też do Piwnicy Pod Baranami, znalazł się w zespole Czarna Perła. Oczywiście ciągnęło go także do grania wielkiej klasyki, siedem lat pracował w Orkiestrze Symfonicznej PRiTV, jak i Krakowskiej Orkiestrze Kameralnej pod dyrekcją samego Kazimierza Korda, ale też Maksymiuka, Krenza, Kasprzyka i najbardziej podziwianego, Stanisława Wisłockiego.
Młodego człowieka ciągnęło do grania, nowych wyzwań i, co tam owijać w bawełnę, pieniędzy.
Zbigniew Wodecki – debiut wokalny i pierwszy sukces
Gdy nadeszło lato i urlop u filharmoników, znajomy załatwił mu miesiąc pracy w nieistniejącej już „Parkowej” w Świnoujściu. Oczywiście lato nad morzem wiązało się z koleżeństwem, licznie oblegającym wieczorami miejscowe knajpki. Jak wiadomo ochota śpiewania u rodaków zwiększa się proporcjonalnie do wypijanych płynów, w związku z tym zawsze padała ta sama prośba: „zaśpiewaj coś, Zbyszku”.
Z reguły zaczynało się to od „Everybody Loves Somebody Sometimes” i szybko wkraczało na „tereny” Nat King Cole’a. Z Natem czułem się specjalnie związany, podobnie frazowaliśmy, braliśmy oddech w tych samych miejscach, jego tonacje były dla mnie wygodne. A ja całe życie sobie przy pianinie podśpiewywałem, żeby przyjemnie mi się grało. Kilka piosenek Nata nagrałem, chyba nieźle. Wpadł kiedyś do „Parkowej” Andrzej Wasylewski, który realizował wtedy w Krakowie telewizyjne „Wieczory z gwiazdą”, poświęcone początkującym muzykom. Zaprosił mnie i jesienią zrealizowaliśmy program w Kazimierzu Dolnym. Parę ważnych osób z Warszawy widziało go i zaproponowano mi nagranie piosenki w Warszawie. Podszedłem do tego zadania na kompletnym luzie. Nazywała się „Znajdziesz mnie znowu”, do tekstu Wojtka Manna muzykę napisał Piotr Figiel. Podobało się, śpiewam ją do dziś. Skutkiem owego nagrania stał się udział w 1972 roku w Festiwalu Opolskim, gdzie dostał nagrodę jako debiutant.
Zbigniew Wodecki – narodziny piosenkarza
W ten sposób narodził się drugi Zbigniew Wodecki. Miał wszelkie warunki, by idealnie sprawdzić się jako piosenkarz, Bóg obdarzył go wyjątkowo hojnie. Znakomity, ciepły, zmysłowy głos, idealny do ballad i tak lubianej szerokiej frazy. Do tego świetna dykcja, no i warunki filmowego amanta według najlepszych hollywoodzkich wzorców.
Zbigniew Wodecki – miłość do publiczności i znaki rozpoznawcze
Koledzy udzielili mu kilka pierwszych, podstawowych rad estradowych, których już na zawsze się trzymał. Finał piosenki chętnie podkreślał rozłożonymi rękoma, uśmiechał się promiennie, a każdy widz miał wrażenie, że Wodecki śpiewa tylko dla niego. Z okularów i wyjątkowo bujnej fryzury uczynił swoje znaki rozpoznawcze. Szybko połknął estradowego bakcyla i znakomicie się na niej czuł. Kochał publiczność, zresztą z wielką wzajemnością, potrafił podpisywać autografy godzinami i wcale go to nie męczyło. Jego koledzy po koncercie już dawno siedzieli przy kolacji, gdy on wytrwale „zużywał długopisy”. Przecież publiczności to się należy, zapłacili, przyszli, chcą mnie dotknąć i poczuć przez chwilę lepiej, to im się należy, tak jak mnie ich pieniądze. Ja mam pachnieć, uśmiechać się, ściskać i podpisywać!

Wdzięk i empatia Zbigniewa Wodeckiego
Miał niebywały wdzięk, którym mógł obdarzyć pół sporego miasta. Idealnie czyściutki i pachnący z daleka, z idealnie wyprasowaną koszulą i spodniami. Ujmowała jego empatia do wszystkich, jakich poznawał na swojej drodze. Kiedy grałem w „Piwnicy”, zawsze noc kończyła się odśpiewaniem „Dezyderaty”. To najmądrzejszy tekst, jak znam, o tym, że każdy człowiek ma jakąś swoją prawdę do powiedzenia, że jest ważny i po coś żyje. Ja w to głęboko wierzę. Widzisz tych ludzi na przystanku tramwajowym? Każdy z nich nosi jakąś historię, tajemnicę i na pewno w wielu rzeczach jest lepszy ode mnie. Jest ważny dla Pana Boga, to dla mnie ma być nieważny? Nigdy!
Zbigniew Wodecki – artysta bez wrogów
Jego cechy charakteru powodowały, że Zbigniew Wodecki należał do zaledwie kilku osób ze środowiska artystycznego, które nie miały wrogów. Dziwne, prawda? Właśnie tam, w jaskini lwa, gdzie każdy walczy o swoje i robi wszystko, by zaistnieć, nawet nie przebierając w środkach kosztem innych, Zbyszka się bez zastrzeżeń lubiło. Na pewno także dlatego, że on lubił każdego i unikał jak ognia darcia kotów z kimkolwiek. Kiedyś Wojciech Młynarski powiedział o nim: Święty Franciszek mógłby się od niego uczyć łagodności! To prawda, o nikim nie mówił źle, z reguły tonował napastliwy ton wypowiedzi o kolegach, potrafił znajdować ich dobre strony.
Bezinteresowność i pomoc
Jak trzeba było pomóc, bezinteresownie pomagał, występował za darmo. Kiedyś w Słupsku Zbigniew Wodecki dowiedział się, że ciężko chora dziewczynka potrzebuje jakiegoś lekarstwa. Telefonicznie skombinował je w Poznaniu, odebrał w nocy i wrócił rano do Słupska, by osobiście wręczyć je dziewczynce i zaśpiewać jej „Pszczółkę”… Czy można takiego nie kochać? Tej otwartości i serdeczności dla ludzi nigdy nie stracił.
Profesjonalizm na scenie
Pomny szkolenia pod okiem Juliusza Webera, zawsze traktował pracę serio. Puck czy Kraków, Żyrardów czy Kongresowa, nigdy nie odpuszczał żadnego wyjścia na estradę. Koledzy w trasie śpiewali na pół gwizdka, zamiast trzech piosenek śpiewali jedną i to nie wszystkie zwrotki, ale nie on. Typowa samoobrona takich ludzi brzmiała zawsze tak samo: A kto mi tam w Wejherowie podskoczy, kto się na tym zna, mam to w nosie. Zbyszek burzył się na takie gadanie: To po co w ogóle pracujesz na estradzie? Zmień zawód, albo bądź uczciwym! Jak raz się pójdzie w bok, to można już do końca życia na dobrą ścieżkę nie powrócić.
Był tak samo uczciwy zawodowo w Sanoku, jak i podczas transmisji telewizyjnej w Opolu. Zawodowo spotkaliśmy się raz, w dodatku na krótkiej trasie. Prowadziłem całość składanki na Dzień Kobiet i mówiłem jakiś monolog, Zbyszek śpiewał, oczywiście w finale programu. W ciągu jednego dnia odbywało się w „Cegielskim” w Poznaniu osiem imprez: na W1 o 8:00, na W2 o 9:00, na W3… I tak aż do W8. On jeden otrzymał więcej oklasków, niż wszyscy pozostali, a rozmarzone oczy robotnic mówiły dobitnie o tym, kogo mogłyby słuchać w nieskończoność. Zbyszek siedział w garderobie na czterdzieści minut przed rozpoczęciem i rzetelnie się rozśpiewywał. Prosił, żebym na kwadrans przed jego wejściem dał mu znak, bo dopiero wówczas włoży smoking, żeby się nie pomiętosił.
Zbigniew Wodecki – perfekcja i pasja w nagraniach
Tak samo przygotowywał się do wszystkich nagrań, dlatego każdy chciał z nim pracować. Świetnie przygotowany, z doskonale nauczoną melodią, przemyślanymi własnymi propozycjami interpretacji, cenił czas całej ekipy nagraniowej i swój własny. Witał się serdecznie z każdym i starał nikomu nie wchodzić w paradę. Robienie szumu wokół siebie uważał za bufonadę i gwiazdorzenie. To też powodowało, że spotkanie w pracy jednocześnie potrafiło stać się wydarzeniem towarzyskim.
Nieustający artysta
Zbigniew Wodecki należał do tych estradowców, którzy pracowali bez przerwy, miewał miesiące, gdy śpiewał w sześćdziesięciu koncertach. Czy musiał? Pewnie nie, ale nie bardzo sobie dawał radę bez publiczności, estrady, frenetów, ukłonów i autografów. A jednak momentami nawet on miewał tego dosyć. Wtedy zaszywał się w leśniczówce w Borach Tucholskich, gdzie nikt nie mógł go odnaleźć. Wytrzymywał na tym odludziu dobę, po czym pędził na oślep do roboty.
Zbigniew Wodecki – między sceną a samochodem
Czuł się zrośnięty ze swymi samochodami, woził w nich zawsze skrupulatnie przemyślane, wszelkie niezbędne rzeczy. W walizeczce trąbka, skrzypce, maszynka do golenia, szczoteczka i pasta do zębów. W torbie na ubrania smoking, koszula, buty, w walizce rzeczy osobiste. Jego powiedzonko, Jestem kierowcą, który w wolnych chwilach śpiewa, miało głęboki sens. Kierowcą był raczej niezłym, choć kilku zderzeń, nie tylko z krakowskimi tramwajami, nie uniknął. Ale co się dziwić, skoro poza prowadzeniem auta w tym samym czasie odbierał telefony, wysyłał sms-y, uczył się głośno tekstu i wymyślał melodie kolejnej piosenki?
Zbigniew Wodecki – spotkania z dziennikarzami
Z dziennikarzami Zbigniew Wodecki umawiał się najczęściej w porze jedzenia. Chce pani porozmawiać ze mną kwadrans? Proszę bardzo, będę w hotelu jadł obiad około trzeciej, inaczej nie damy rady! Starał się rozmawiać miło, ale ile razy można odpowiadać na identyczne, durne pytania, typu „którą piosenkę lubi pan najbardziej”, albo „czy lepsi są polscy, czy zagraniczni widzowie?”
Życie rodzinne Zbigniewa Wodeckiego
Bywało, że do domu Zbigniew Wodecki wpadał po kilku tygodniach trasy wieczorem, by raniutko chwycić walizkę spakowaną w nocy przez nieocenioną żonę Krystynę, która trzymała cały dom na głowie. Jasne, że tej sytuacji nie miał czasu na żadne normalne życie. Kiepski ze mnie mąż i ojciec. Bywało, że dowiedziawszy się o kłopotach córki z matematyki, dzwoniłem do niej z trasy i wygłaszałem pogadanki o konieczności nauki. Oczywiście to, że mój dom trzymał się kupy, zawdzięczałem wyłącznie Krystynie. To mój anioł dobroci i cierpliwości, który za sto lat pójdzie w butach do nieba, jak się kiedyś w moim domu mówiło. Jak ją zobaczyłem pierwszy raz na widowni w Piwnicy, zrobiło mi się jakoś tak cieplutko, no i pękła mi struna, co dla skrzypków jest znakiem czegoś niebywałego. Będę z nią do śmierci, zawsze i nigdy się jej nie wywdzięczę za to, że dom i dzieci złożyłem na jej barki i że ma jeszcze cierpliwość znosić takiego osobnika, jak ja.
Anegdoty z życia artysty
W branży pewnie nie widziano większego gaduły, jak on. Czasami słuchacze gubili się, czy mówi coś poważnie, czy żartuje. Rzucał na przykład kilka informacji na temat swojego kalendarza występów i nagle z poważną miną oświadczał: „Zenek wspominał, że widział na Manhattanie, na Radio City Music Hall taki neon: „ Zbigniew Wodecki , 16:00, 18:00 i 20:00. Wszystkie bilety wyprzedane!” Gdy usłyszał jakiś dobry dowcip, potrafił w nocy zadzwonić do kilku przyjaciół, by im go powtórzyć. Muszę ci to powiedzieć, bo do rana zapomnę! Czasami pamięć rzeczywiście płatała mu figle i wówczas na estradzie rozkładał teksty piosenek pisane odpowiednio dużymi literami. Kiedyś tancerki zrobiły mu dowcip, usunęły przed jego wejściem kartki, zostawiając jedną: włącz talent!
Zbigniew Wodecki i jego najpopularniejsze utwory
Każdy znany piosenkarz przeklina pewne nagrane utwory, które potem zmuszony jest śpiewać przez całe zawodowe życie. Wiadomo, „Pszczółka Maja” została nagrana przez Karela Gotta do kreskówki dla dzieci. Gdy wchodziła do naszej telewizji, ktoś musiał nagrać jej polską wersję. Jedna pani z centrali wymyśliła sobie Wodeckiego. Ależ ja nie dam rady, ten podkład został nagrany dla Gotta, który jest tenorem, to dla mnie za wysoko! Pani twierdziła, że Zbyszek da sobie radę. Żeby jej udowodnić, że nie ma racji, wszedł do studia i trochę podpierając się falsetem, nagrał. O, widzi pani, mojej wersji nie da się słuchać! Da się! Kupuję!
Dopiero wówczas zorientował się, że własne zacietrzewienie może go słono kosztować. Ja tę „Pszczółkę” śpiewałem milion razy! Raz nawet na przyczepie od traktora, podczas dożynek. Miałem koncert cztery kilometry dalej, w miasteczku. Gdy przejeżdżałem przez wieś, poznali mnie, zatrzymali i nie było rady. Śpiewałem „Pszczółkę” bez akompaniamentu i w krótkich spodenkach. Zgotowali mi niebywałą owację, otrzymałem w prezencie żywego koguta, dożynkowy chleb i wielki słój wspaniałego miodu. Ala Majewska wytrąbiła mi z połowę!
Zbigniew Wodecki: walka o uznanie
Zbigniew Wodecki nie od razu stał się w branży lubiany. Na początku uchodził za odległego od centrali i układów krakusa, bezużytecznego, bo piszącego sobie samemu muzykę. Musiał wygrać kilka konkursów, w Rostocku na przykład jednocześnie za kompozycję, wykonanie i aranżację. Poprawił to potem wygraną w konkursie w Pradze, Opolem i nikt już nie odważył się go lekceważyć, zwłaszcza że jego umiejętności w każdej dziedzinie nikt nie ośmielał się podważyć.
Zmiana wizerunku i rozwijanie kariery Zbigniewa Wodeckiego
A on po iluś tam latach śpiewania „Pszczółki” i „Chałup” chciał pokazać, że stać go na śpiewanie czegoś zdecydowanie bardziej ambitnego. Wówczas rozpoczął współpracę z Janem Wołkiem. „Chciał śpiewać na tematy bliskie dojrzałemu mężczyźnie”, wspominał w radiu Jan Wołek. Wiązał to nawet ze zmianą wizerunku i postrzyżynami. W skróconych włosach wyglądał koszmarnie, jak pudel na lato, ale napisaliśmy kilkadziesiąt piosenek, które zmieniły postrzeganie Zbyszka przez wielu ludzi. Pisałem mu nie tylko poważne teksty, o przemijaniu, o miłościach, o nas samych, kondycji Polaków, o tym, że gryziemy się po łydkach i skaczemy do gardeł. Za najważniejszy z nich Zbyszek uważał „Godność ogromną”, o zwykłych, szarych ludziach, którzy przez życie idą należycie.
Zbigniew Wodecki jako aktor
Zapewne z podobnych powodów chciał się zmierzyć z materią daleką od śpiewania, z aktorstwem. Zbigniew Wodecki miał swój epizod w poznańskim kabarecie „Tey” z Laskowikiem, ale prawdziwa próba sił nastąpiła w Teatrze Stu, kiedy Krzysztof Jasiński zaprosił go do zagrania głównej roli w „Sonacie Belzebuba” Witkacego. Ryzykował tylko pozornie. Zbigniew Wodecki czuł scenę jak mało kto, zawsze miał pełne porozumienie z widownią. Anioł zagrał Belzebuba, i to jak! Trwało to cztery sezony, przy zawsze pełnej i zaskoczonej jego grą widowni.
Zbigniew Wodecki i zespół Mitch & Mitch
Los potrafi sprawić nieoczekiwany prezent, a takim stała się oczywiście przyjęta propozycja współpracy ze strony zespołu Mitch & Mitch. Niezwykła o tyle, że lekko licząc ci muzycy byli młodsi od niego o pokolenie, w dodatku za punkt wyjścia wzięli jego pierwszą dużą płytę z 1976 roku. Zbyszek nie mógł wyjść z zadziwienia, ale szybko okazało się, że ich aranżacje i pomysł na całość są znakomite. Przystał na wszystko, stali się sobie wzajemnie potrzebni. Otworzyli mu oczy na inne muzyczne przestrzenie, dalekie od wykrochmalonych i śnieżnobiałych koszul, w których czuł się dotąd swojsko i bezpiecznie.
Zrozumiał, że wiedza wyniesiona ze szkół muzycznych to nie wszystko, a ogromnie skurczony świat muzycznego internetu pozwala młodym talentom błyskawicznie dojrzewać i tworzyć na kanwie przeszłych pomysłów kompletnie nowe rozwiązania. Album „1976: A Space Odyssey” stał się pomostem skierowanym w stronę młodych odbiorców, traktujących go dotychczas tylko jako miłego Matuzalema. Spełniło się jedno z jego powiedzonek: Trzeba robić to, co się kocha i czekać na swój czas.
Zbigniew Wodecki: konfrontacja z chorobą
Od pewnego czasu Zbyszek wiedział, że z jego sercem jest kiepsko. Ile lat organizm może znosić bez oporu rabunkową gospodarkę i ciągłe napięcie? Jasne, nie przypuszczał, że może być aż tak źle. Bypassy, potem udar… Żartował, że po kremacji włosy z urny będą wystawały na wszystkie strony, a okulary położy się na „pokrywce”. Twierdził, że nie boi się śmierci, tylko jest jej ciekawy. Teraz wie o niej o wiele więcej, niż my…
Tekst: Andrzej Lajborek
Zdjęcie główne: Zbigniew Wodecki – polski piosenkarz, muzyk instrumentalista (skrzypce, trąbka), kompozytor, aktor i prezenter telewizyjny po koncercie w Busku-Zdroju [16.10.2012 r.] – fot. Jarosław Kruk (CC BY-SA 3.0)
Artykuł ukazał się w numerze 7/2017 miesięcznika Muzyk.
Śródtytuły pochodzą od Redakcji.