Dla mnie, jak zapewne dla wielu milionów wielbicieli, całe jego życie było jedną muzyką. Zawdzięczam mu wiele godzin niezwykłych, artystycznych wzruszeń, prawdziwych spotkań ze sztuką. Nazywano go geniuszem soulu. A soul to przecież po angielsku dusza. Geniusz soulu oznacza więc kogoś, kto potrafi dzierżyć rząd dusz. To właściwe określenie.
Gdy miał sześć lat, zachorował na jaskrę. Możliwe, że jego ojciec, prosty robotnik kolejowy, nie zdawał sobie sprawy z powagi sytuacji, w każdym razie Ray w ciągu niewielu miesięcy całkowicie stracił wzrok. Z Albany w stanie Georgia, gdzie się urodził, cała rodzina przywędrowała do Greenville na Florydzie, więc wysłano go do szkoły dla dzieci głuchych i niewidomych St. Augustine w niedalekim Orlando. Nauczyciele szybko zorientowali się w nieprzeciętnych umiejętnościach muzycznych wychowanka. Pogodzony z myślą o swej ułomności nauczył się alfabetu Braille’a stosowanego zarówno do zwykłego pisania i czytania, jak też do pisania i czytania nut. W szkole poznał podstawy gry na fortepianie, saksofonie tenorowym, klarnecie i trąbce. Gdy odpoczywał, grał w szachy, doszedł w nich do takiej maestrii, że został mistrzem świata w szachach dla niewidomych. Grywał w zawodowych turniejach przez kilka dziesiątków lat, dowcipkując, że finansowo bardziej opłaca mu się wygrać dobrze sponsorowany turniej, niż wydać płytę. Ray Charles miał piętnaście lat, gdy przedwcześnie osierocony, z towarzyszeniem gitarzysty i basisty, założył swój pierwszy zespół, a gdy ten rozpadł się, znalazł pracę w grupie Lowella Fulsona, bardzo znanego bluesmana, z którym w kilkanaście miesięcy objechał całe Stany.
W 1949 roku podpisał kontrakt z firmą płytową Swingtime, a skład instrumentalistów, wzorem Counta Basiego, szybko uzupełnił o sekcję instrumentów dętych. Dokonał wówczas jeszcze jednej, życiowej zmiany. Urodził się jako Ray Charles Robinson, ale ponieważ identycznie nazywał się popularny amerykański mistrz bokserski, dla odróżnienia postanowił używać drugiego imienia jako nazwiska. Trzy lata później szczęśliwy zbieg okoliczności pozwolił mu na podpisanie kontraktu z wielce szanowaną wówczas firmą Atlantic. Jej szefowie postawili twarde warunki: koniec z dotychczasowym naśladowaniem łagodnego Nat King Cole’a, czas wkroczyć na drogę własnej ekspresji wokalnej i instrumentalnej, przecież Atlantic to firma nagrywająca wykonawców rhythm and bluesowych! To była najszczęśliwsza decyzja. Wystarczyło kilka miesięcy, by ze zdolnego, acz grzecznego w środkach wokalisty i instrumentalisty, wyrósł artysta bardzo wyrazisty, pełen ekspresji, potrafiący rozpalić każdą widownię.
Moją dotychczasową muzyką był blues i trochę R&B, ale cały czas, od najwcześniejszego dzieciństwa, głęboko siedziały we mnie hymny gospel. Wtedy wpadłem na pomysł, żeby to wszystko ze sobą połączyć, stworzyć nową wartość muzyczną, która byłaby strawna dla wszystkich ludzi wrażliwych, białych i czarnych. Niektórzy mówią, że w ten sposób zostałem wynalazcą muzyki soul. Nigdy czegoś takiego nie śpiewałbym w kościele, ale na płytach i estradzie ta mieszanka rozgrzewa do czerwoności. Mało tego, mogłem sobie w ten sposób pozwolić na poruszanie tematów, które w kościele wydają się nie na miejscu, na przykład o miłości.

W 1955 roku napisana przez niego piosenka „I Got A Woman” zyskała sporą popularność, ale hitem stała się wtedy, gdy nagrał ją na swej pierwszej dużej płycie Elvis Presley. Ray grywał też „czysty” jazz i w takim charakterze zaproszono go na najbardziej prestiżowe spotkanie, Newport Jazz Festiwal, gdzie odniósł kolejny, znaczący sukces. Charles lubił nowe brzmienia. Wkrótce po powrocie z Newport dużo czasu spędzał nad klawiaturą nowego wynalazku, którym miał świat zadziwić z okazji pierwszego własnego singla, jaki rozszedł się w przeszło milionowym nakładzie, „What’d I Say”. Tym instrumentem był fortepian elektryczny. To była jego pierwsza piosenka na liście przebojów pop.
Wszystkie te lata były okresem nieustannych podróży artystycznych, najpierw wzdłuż i wszerz Ameryki, a później coraz bardziej odległych stron świata.
Przez pięć lat nie miałem czasu na spanie we własnym łóżku i życia innego, niż na walizkach. Ktoś może powiedzieć, że dla niewidomego niewiele to znaczy, ale tak wcale nie jest. Ciągły stres, napięcie i tymczasowość doprowadza z czasem do poczucia cholernego zmęczenia, gdy myślisz sobie: po kiego diabła się w to wpakowałem! Jak śpiewasz po raz nie wiadomo który „Hallelujah I Love You So” czy „Mary Ann”, w końcu czujesz przesyt. W tamtym czasie pomyślałem, że świetnym uzupełnieniem, muzycznym i wizualnym, będzie trio wokalistek. Chciałem też, żeby w niektórych utworach odpowiadały mi tak, jak to się robi w gospel, czyli zawołanie – odpowiedź, czyli ja – one. The Raelettes towarzyszyły mi wszędzie, to znakomite dziewczyny.
Jego sukcesy nie mogły przejść niezauważone, toteż dwa lata po Newport zapukali do niego panowie z wielkiego i bogatego koncernu filmowo-telewizyjno-płytowego, ABC Paramount. Ich propozycja, jak łatwo domyślić się, nie została odrzucona. Nowa wytwórnia oznaczała nowe wyzwania i obowiązki. Owszem, pozornie Charles zyskał niezależność artystyczną i finansową, mógł sobie nadal nagrywać soul, jazz, czy R&B, ale Paramount żądał też od niego nagrań z szeroko rozumianą muzyką rozrywkową, jakich dotychczas w repertuarze artysty nie bywało. Najpierw menadżerowie poprosili go o nagranie filmowej ballady Marie Irvinga Berlina, a potem zasugerowali sięgnięcie po repertuar country. To był kolejny strzał w dziesiątkę. Jakby to dziwnie nie brzmiało, największe przeboje jego repertuaru są napisane przez twórców country. „Your Cheating Heart”, to stary przebój Hanka Williamsa, „I’m Movin’ On” jest dziełem Hanka Snowa, „Together Again” i „Crying Time”, Bucka Owensa. W końcu piosenka-wizytówka Charlesa, „I Can’t Stop Loving You”. Don Gibson pisał ją dla siebie, była na listach country, a przecież to Ray uczynił z niej nieśmiertelny przebój i standard, powtarzany później przez tysiące piosenkarzy całego świata. Otrzymał za nią nawet specjalną Złotą Płytę, nagrodę Recording Industry Association of America. Do dziś jego pierwsza płyta country, „Modern Sounds In Country and Western Music” z 1962 roku, uważana jest za jedną z najciekawszych w historii gatunku.
Wybiegając w przyszłość, trzeba wspomnieć o jeszcze dwóch płytach country. Jedna to „Friendship” (1984), na której śpiewał z różnymi sławami lat 80. z Nashville, pośród nich znaleźli się Johnny Cash, Merle Haggard, Ricky Scaggs czy George Jones. To właśnie z niej pochodzi super hit „Seven Spanish Angels”, śpiewany w duecie z Willie Nelsonem. Druga, to „Wish You Were Here Tonight”, na której znalazł się inne przebój, Born To Love Me. Jest jeszcze jedna sprawa jaką trzeba w tym momencie wyjaśnić. Ray Charles był artystą walczącym na każdym polu z jakimkolwiek przejawem segregacji rasowej. Czarni wykonawcy do dziś są rzadkim zjawiskiem w country, a w tamtych czasach zdarzył się tylko jeden, Charlie Pride. Obecność szalenie wówczas popularnego mistrza w Nashville, również w Grand Ole Opry, miała ogromne znaczenie psychologiczne. Oczywiście Ray Charles w tamtym czasie nie nagrywał wyłącznie country. W dalszym ciągu najchętniej sięgał po pieśni wywodzące się w prostej linii z muzyki religijnej i bluesowej, choćby „Hit The Road Jack”, bądź „Unchain My Heart”. Wracał też do jazzu, dzięki niemałej pomocy przyjaciela, aranżera i producenta Quincy Jonesa, udało mu się nagrać znakomitą płytę „Genius Plus Soul Equals Jazz”.
W 1964 roku Ray Charles był na każdej liście najpopularniejszych pieśniarzy świata. Właśnie ta popularność, pomnożona przez ogromną ilość występów, stawała się już dla niego nie do zniesienia. Zaczęło się branie narkotyków. Wiadomo, że to równia pochyła, a kto raz zacznie, ma ogromne kłopoty z przerwaniem zaklętego kręgu. Był aresztowany, sądzony, a przede wszystkim odtrącony od czci i wiary. Dwa lata walczył ze sobą zaciekle, zamykał się, modlił, aż wygrał. Pomagali mu w tym przyjaciele, między innymi Quincy Jones.
Nie lubię tego ględzenia, że zrobiłem dla Ray’a coś specjalnego. Przecież wszyscy wiedzą, że w prochach tylko zainteresowany może sobie pomóc. Bywało, że wsiadałem w samolot, by pobyć z nim kilka godzin i porozmawiać, to czasem najważniejsze. W gruncie rzeczy Ray pozostał tym, kim był zawsze, prostym chłopakiem z Georgii, który ma swojego Boga. On bardzo chciał wyjść z tego, a jego Bóg mu pomógł. Wtedy zacząłem mówić do niego „brat Ray”. I tak już wśród kumpli zostało. Charles wrócił, ale zapłacił wysoką cenę, bowiem już nigdy nie odzyskał takiej popularności, jaką cieszył się dawniej.
Tylko sporadycznie wracał na listy przebojów. Świat zmienił się już odrobinę. Wtedy Ray Charles po raz kolejny postanowił zmierzyć się z nowym wyzwaniem i tym razem walczyć o trochę młodszą widownię. Zaczął nagrywać piosenki The Beatles: „Yesterday”, „Eleanor Rigby”, „Let It Be”. Znał ich, zanim zyskali sławę, z jego wyboru wypełniali pierwszą część wieczoru podczas tournee po Wielkiej Brytanii. Wziął też na warsztat ówczesny wielki przebój Melanie, „What Have They Done To My Song?” Na koncertach nic się nie zmieniło. Widownia tańczyła i klaskała podczas „What’d I Say” i nieodmiennie wzruszała, gdy śpiewał o Georgii swojej pamięci… Przedtem bywało tak, że był jednym z niewielu artystów mających swoich „osobnych” słuchaczy. Jednych frapował jako jazzman, innych interesował w repertuarze R&B, jeszcze innych w soulu i country, bądź w rozrywce. Kiedy anonsowano, że na jakimś koncercie będzie śpiewał z kolegami z Nashville, zwolennicy jego jazzowych poczynań nie przychodzili. Jednak z czasem świadomość jego mistrzostwa we wszystkim co robił, powiewu geniuszu bezbłędnie podpowiadającego jak i co ma śpiewać, sprawiła, że jego wielbiciele w którymś momencie zjednoczyli się. A on śpiewał wszystko po swojemu i był jak najdalej od wszelkich szufladek w jakich usiłowano go zamknąć. Był też niemal czczony przez muzyków uprawiających wszelkie możliwe style. Na jego kompozycjach, aranżacjach, sposobie śpiewania, ozdobnikach, uczyły się całe rzesze młodych wstępujących do zawodu. Niektórych dziennikarzy fascynował sam fakt jego ogromnej aktywności w tych dziedzinach, gdzie na chłopski rozum niezbędny był wzrok. Opowiadał o tym:
Przez to że nie widzę, wykształciła się we mnie pamięć muzyczna. Potrafię siedzieć przy biurku i notować całą aranżację, wszystkie instrumenty po kolei, w głowie. Do tego wcale nie muszę dotykać pianina. Potem idę do osoby widzącej i dyktuję nuty. Mówię co jest na jaki instrument, gdzie jest F, gdzie ćwiartka, gdzie ósemka. Wiem wszystko o strukturze dźwięku, o brzmieniu i pamiętam, co grają poszczególne sekcje. Mam szczęście. Nigdy nie napisałem, bądź aranżowałem niczego, co by mnie potem mogło uczynić nieszczęśliwym! Jeśli chodzi o instrumenty, najważniejszy dla mnie jest fortepian. Gram na wielu innych instrumentach, ale tylko to wielkie pudło jest w stanie otworzyć duszę do końca, roztkliwić ją i rozbawić. Jak nic nie robię, grywam na nim dla przyjemności. Cudo! Może jeden procent moich kompozycji i aranżacji nie ma jakiejś wstawki na tym instrumencie.
Mniej szczęśliwą rękę miał w interesach, zwłaszcza w założonej przez siebie i krótko działającej wytwórni płytowej Tangerine. Podobne błędy powielił też w następnym przedsięwzięciu tego typu, Crossover. Za to w poczynaniach artystycznych klęski mu się właściwie nie przytrafiały, choć całe życie zaskakiwał fanów nowymi pomysłami. Kto by przypuszczał, że wespół ze znakomitą angielską pieśniarką jazzową, Cleo Laine, nagra własną wersję gershwinowskiej opery „Porgy and Bess”? A przecież uznano ją jako jedno z największych jego osiągnięć artystycznych w całej karierze! Nagrał też z udziałem B.B. Kinga wspaniałą płytę bluesową, „Between Us”. Kilka razy wystąpił w filmach. „Ballad In Blue” z 1963 roku była rodzajem jego mocno podretuszowanej biografii. W „Blues Brothers” również zagrał siebie: niegdyś znanego muzyka aktualnie sprzedającego instrumenty muzyczne. W 1979 roku ukazała się jego autobiografia, zapisana przez Davida Ritza, „Brother Ray”.

Wspomniałem już, że środowisko muzyczne zgodnie uważało Ray’a za jedną z największych swoich osobistości. Ukuto nawet termin „crossover”, w znaczeniu tego, który scala swoją sztuką drogi wielu gatunków muzyki. Za swojego guru uważali go zawsze Stevie Winwood, Joe Cocker i David Clayton-Thomas z grupy Bood Sweet and Tears. Ten ostatni powtórzył kiedyś dziennikarzom najkrótszą wskazówkę, jaką usłyszał od Charlesa: „Chcesz grać soul? OK, możesz, twój wybór! Jedno wbij sobie do głowy, soul jest nie tylko muzyką, ale i drogą życia i to zawsze jest trudna droga”. Jak o swoim nauczycielu opowiadali o nim Otis Redding, James Brown, Billy Joel, Joe Williams i Van Morrison. B.B King wyraził swą opinię o przyjacielu w charakterystyczny dla siebie sposób:
Branża muzyczna pełna jest dupków, którzy nic nie umieją. Myślą, że wystarczy trochę elektroniki i gimnastyka na scenie, żeby być kimś. Dzielą się zarobioną dolą z ludźmi z mediów i jakoś udaje im się chwilę przetrwać w przekonaniu, że coś znaczą. A Ray to jest facet, który nic nie chce brać, tylko dawać od siebie to, co dostał od Boga. Jestem przekonany, że gdy on gra i śpiewa, Bóg siedzi na widowni, też przytupuje i śpiewa razem z nim. Bo Ray to ktoś, kogo już nie znajdziesz w tej zeszmaconej branży. Jeżeli kiedyś Bóg go weźmie do siebie, to zrobi tak tylko dlatego, żeby mu śpiewał na zamkniętych koncertach, bez tych puszek i chrupek na widowni!
Bóg wziął go do śpiewania 10 czerwca 2004 roku. Zostały z nami jego płyty, taśmy wideo z jego koncertami i nieprzeliczalna ilość wielkich wzruszeń, które sprowokował swą sztuką. Niestety, geniusze też są śmiertelni…
Tekst: Andrzej Lajborek
Ray Charles w Internecie – raycharles.com
Zdjęcie główne: Ray Charles na lotnisku Schiphol w 1968 roku; fot. Eric Koch / Anefo (CC0 1.0)