Jest powszechnie uważany za najwybitniejszego pieśniarza świata. Potrafi w tej mierze wszystko, z równą łatwością wykonując pop, jazz, nieśmiertelne przeboje, jak i szlagiery z Broadwayu. Niektórzy twierdzą, że jest trzech prawdziwych gwiazdorów amerykańskiej piosenki XX wieku: Sinatra, Bennett i Presley. Jest na estradzie już siódmą dekadę, bardzo często w studiu i nic go nie obchodzi, że 3 sierpnia stuknie mu dziewięćdziesiątka.
Zabawną historyjkę na temat gwiazdora opowiadał mi kiedyś mój przyjaciel, znakomity pianista, który wiele lat temu przez dekadę grał w zespole obsługującym wielki, amerykański statek. W Europie takich wynalazków nie ma, ale w USA funkcjonuje coś takiego już od lat trzydziestych. To wycofane z oceanicznego pływania potężne liniowce, zamienione na luksusowe, pływające hotele. Na pokład wsiadają chętni, często bogatsi emeryci, liniowiec odpływa kilka mil od brzegu, by pasażerowie beztrosko spędzili na pokładzie w luksusowych warunkach tydzień, dwa. Statek leniwie przepływa kilka mil w każdą stronę, by obserwującym przez lornetkę umilić widoki, ale najważniejsze jest świetne jedzenie, picie, rozliczne zabawy i różnorakie atrakcje. Wśród nich specjalne miejsce zajmują odbywające się dwa razy w ciągu rejsu koncerty gwiazd. W pewien piątek nagle na statku miało miejsce ogromne poruszenie, z powodu niezwykłej rangi gościa. „Tony, Tony”, wrzeszczało ponad dwa tysiące gardeł. Bennett przybył zaledwie z gitarzystą, swoim ówczesnym szefem muzycznym, kontrabasistą i perkusistą. Uśmiechnięty Tony pokiwał wszystkim i zniknął w kajucie kapitana, jak się okazało przyjaciela z czasów służby w US Army podczas wojny. Po chwili gitarzysta wręczył muzykom „kwity” i po kilkunastu minutach tłum znów wrzeszczał oglądając wchodzącego na estradę artystę. Czasu na przegląd nut nie było, zresztą większość muzyków big-bandu stanowili Amerykanie, mający cały repertuar Bennetta w małym palcu. Mój przyjaciel wspominał: „Zaczęło się oczywiście od kilku standardów, jakie każdy zna. Szło mi nieźle. Gitarzysta mrugał do mnie z uznaniem, aż nagle zaczął się chyba z dziesiąty z kolei, kompletnie nieznany mi numer. Przewracam jedną stronę, drugą, trzecią, przerzuciłem na czwartą, a tam pusto! Nie ma nut! Za to był napis: Drogi kolego, nie chciało mi się dalej przepisywać, włącz talent!” Oczywiście zapytałem go, co zrobił. „Jak to co? Włączyłem!” Później wyszło na jaw, że to był stały żart i jednocześnie sprawdzian profesjonalizmu takich przypadkowych pianistów Bennetta, zresztą wymyślony przy jego całkowitej akceptacji. Nagrodą była pogawędka z mistrzem w towarzystwie szklaneczki szkockiej i wręczenie pianiście płyty z jego autografem. Rzecz jasna prawdziwym, dawanym na miejscu, bo w okresie największego zapotrzebowania na zdjęcia gwiazdora z podpisem, „autografy” wypisywała wynajęta kilkudziesięcioosobowa ekipa…
Urodził się w rodzinie biednych włoskich emigrantów, jako Anthony Dominick Benedetto w Astorii, części nowojorskiego Queens. Miał dziesięć lat kiedy zmarł ojciec. Scenę z bliska oglądał bardzo wcześnie, jego wujek był tancerzem w podrzędnych wodewilach i zabierał malca do pracy. Pierwszy raz za pieniądze śpiewał jako trzynastolatek, jako tak zwany śpiewający kelner we włoskich restauracjach. Później uczył się malarstwa i muzyki w High School of Art and Design, ale musiał z niej po dwóch latach zrezygnować ze względu na brak pieniędzy. Gdy mógł, słuchał radia, a Al Jolson, Judy Garland, Bing Crosby, Louis Armstrong i Joe Venuti, byli jego ulubionymi piosenkarzami. W listopadzie 1944 roku powołano go do US Army i po krótkim przeszkoleniu, już jako sierżant, znalazł się w Europie. Bił się we Francji, w Niemczech, wyzwalał obóz koncentracyjny pod Landsbergiem, a później skierowano go do amerykańskich wojsk okupacyjnych. Szybko stał się zdeklarowanym pacyfistą. „Każdy, kto myśli, że wojna jest romantyczna, nic o niej nie wie. To straszne gówno. Koszmary nocne nie odstępowały mnie przez lata”, powiedział w jednym z wywiadów. W wojsku dostał się do zespołu występującego dla żołnierzy, gdzie przyjął pseudonim Joe Bari. Gdy w 1946 roku wrócił do domu, dzięki wojsku uczył się belcanta w American Theatre Wings. On sam twierdzi, że szkolenie głosu jakie tam przeszedł, procentowało mu przez całe życie, bo jeszcze nigdy nie odwołał koncertu z powodu niedyspozycji wokalnej. Poza tym szybko poszerzał skalę głosu i jego siłę poprzez własne ćwiczenia, polegające na przykład na śpiewaniu solówek granych w oryginale na saksofonie przez Stana Getza czy fortepianowych improwizacji Arta Tatuma. Na jednym z pokazów zauważyła go aktorka i piosenkarka, Pearl Bailey i zaprosiła na wspólne występy w Greenwich Village. Szybko zorientowała się w potencjalnych możliwościach chłopaka, więc zadzwoniła do swego przyjaciela, Boba Hope’a, już wówczas szalenie ustosunkowanego człowieka z branży. Ten po zobaczeniu i wysłuchaniu młodzieńca nie krył zachwytu. „Zabiorę cię w trasę, poduczę, a potem przekażę w dobre ręce. Tylko nie możesz się tak nazywać. Anthony Benedetto? Nie rozśmieszaj mnie, chłopcze. Gdyby Dean Martin nadal nazywał się Dino Crocetti, to do dziś nikt by go nie znał. Wiesz co? Anthony to Tony, a Benedetta przemienimy na Bennetta i będzie dobrze”. Tony nagrał jako demo „Boulevard of Broken Dreams”, rok później Bob zadzwonił gdzie trzeba, czyli do jednego z szefów Columbia Records, Mitcha Millera, a ten po przesłuchaniu bez wahania podpisał z nim kontrakt.
Miller, nie tylko pierwszy po Bogu w Columbii, ale też niezły muzyk i aranżer, popchnął nowy nabytek w stronę wykonywanych na nowo popularnych piosenek, jakie Tony nagrywał z towarzyszeniem modnej wówczas orkiestry Percy Faitha. To był świetny pomysł! Już pierwszy utwór, „Because of You”, w 1951 roku przez dziesięć tygodni był No. 1 listy przebojów i sprzedał się w oszałamiającym jak na debiutanta w tamtych czasach nakładzie miliona egzemplarzy! Potem była słynna kompozycja Hanka Williamsa, „Cold, Cold Heart” i „Blue Velvet”, sprzedane w niewiele mniejszych nakładach. Bardzo szybko przystojny, choć nie najwyższy, ujmująco uśmiechnięty Tony spoglądał z okładek kilku popularnych tygodników i dostawał tygodniowo kilkaset listów miłosnych, więc Miller zaryzykował: przy szczelnie wypełnionej widowni w Paramount Theater w Nowym Jorku, Bennett dał w ciągu jednego dnia siedem koncertów! Pierwszy zaczynał się o 10:30. Wytrzymał kondycyjnie, zyskał świetne recenzje. Miarą jego popularności był ślub ze studentką sztuki, Patricią Beech. 12 marca 1952 roku do katedry Św. Patryka na Manhattanie, oprócz zaproszonych gości, przyszło dwa tysiące ubranych na znak żałoby na czarno, młodych kobiet…
Rok później wyśpiewał kolejny No.1, „Rags to Riches”, znakomicie przyjęty przez młodzież. W tym samym czasie zwrócili się do niego twórcy broadwayowskiego musicalu „Kismet”. Nagranie przez Bennetta głównego tematu, „Stranger in Paradise” i wielokrotne odtworzenie go w radiu, pozwalało na przyciągnięcie do teatru widzów. Cel został osiągnięty z nawiązką: musical stał się wielkim sukcesem (choć po części także przez strajk prasy i brak recenzji zaraz po premierze), piosenka ogromnym przebojem, do tego Tony przekonał się, że estradowe śpiewanie utworów tworzonych z myślą o scenie może być dla niego fantastycznym pomysłem na rozszerzenie repertuaru. Dodatkowy bonus polegał na tym, że „Stranger in Paradise” stał się przebojem w Anglii, później w kilku krajach Europy, dzięki czemu Bennett stał się artystą eksportowym.
W 1955 roku był u szczytu sławy, gdy nagle pojawili się na estradach, a potem w studiach różnych wytwórni młodzi ludzie, śpiewający swoje rock and rolle. Zaczęła się nowa era. Początkowo nie wyglądała groźne, Tony umieścił aż osiem piosenek na Billboard Top 40, miał swój show w telewizji, ale czuł coraz mocniej oddech tych młodych, gniewnych na plecach. Jego nowy kierownik muzyczny, jazzowy pianista i aranżer, Ralph Sharon, radził pójść w stronę jazzu. Trzeba było zaryzykować, tym bardziej, że Bennett doskonale czuł się w takim synkopowanym repertuarze. W rezultacie w 1957 roku pojawił się longplay „The Beat of My Heart”. Jedni przyjęli go entuzjastycznie, drudzy ostrożnie, ale innego sensownego wyjścia nie było. Kilka następnych płyt, nagranych z wielkimi jazzu, choćby z Count Basie Orchestra, przypieczętowało sukces na nowym polu. W czerwcu 1962 roku Tony postanowił poddać się ciężkiej próbie i zaryzykował recital w Carnegie Hall. Śpiewał ponad czterdzieści utworów i odniósł wielki sukces. „Sinatra już nie jest sam”, głosił New York Magazine, „Obu panom konkurencja może wyłącznie pomóc”.
Wcześniej, w styczniu 1962, nagrał piosenkę napisaną przez dwóch amatorów, którzy z ukochanego San Francisco przenieśli się do Nowego Jorku. Twórcy marzyli, żeby go wykonywał ktoś z postawionym, operowym głosem, ale nikogo chętnego nie znaleźli. Jakimś zbiegiem okoliczności dowiedział się o nim Ralph Sharon, za garść dolarów kupił prawa do jej publikacji, choć miał mnóstwo zastrzeżeń. Utwór nie zapowiadał się najlepiej, więc umieszczono go na stronie B kolejnego singla artysty. Nazywał się „I Left My Heart in San Francisco”. Coś mi mówiło, że to może być przebój, wspominał Tony. Postanowiłem go nagrać cieplutko, delikatnie. Gdy wychodziłem ze studia, wiedziałem, że jest dobrze, bo wszyscy byli wzruszeni. Dalej już wiecie. Śpiewałem tę piosenkę wszędzie, to ona pozwoliła mi zostać obywatelem świata. Zmieniła całe moje życie, moje spojrzenie na innych ludzi, na siebie. Nawet gdy tego nie chciałem, publiczność zmuszała mnie zawsze do jej wykonania. Przez lata umieszczałem ją na końcu recitalu. Na ostatnich taktach światła gasły, a ja miałem murowaną owację. Bywało, że wsadzałem ją na koniec pierwszej części, albo między różne moje starsze rzeczy, ale śpiewać ją musiałem i muszę nadal. Ciągnie się za mną jak wspomnienie młodości i świata, którego już nie ma, a do którego wszyscy jakoś tęsknimy, bo wszystko było przed nami. „San Francisco” śpiewali różni wielcy, z Frankiem Sinatrą, Sammy Davisem Jr., Deanem Martinem, wykonywano ją po włosku, fińsku, niemiecku, nawet japońsku i chińsku, ale żadna wersja nie przebiła jego interpretacji.
Kryzys artystyczny zbiegł się z definitywnym końcem małżeństwa z Patricią. On był ciągle w drodze, ona samotnie wychowywała ich dwóch synów. Rozstali się bez specjalnych oporów z jej strony. Tony wkrótce potem zamieszkał z aktorką, Sandrą Grant, ślub wzięli z końcem grudnia 1971 w Nowym Jorku, a niedługo potem czmychnęli do Los Angeles. Rozsierdzony przymuszeniem go do nagrania rocka, Bennett założył własną wytwórnię płytową Improv. Nagrał z myślą o wydaniu w przyszłości kilka piosenek oraz dwa ciekawe albumy z towarzyszeniem świetnego pianisty jazzowego, Billa Evansa. Mimo tego Improv, mała wytwórnia bez zaplecza reklamowego, przegrała z kretesem i interes szybko przestał istnieć. Sandra też miała dość wiecznie myślącego tylko o sobie mężusia i rozstali się w 1979 roku. To tylko początek nieszczęść, jakie na niego wówczas spadły, los potrafi być skrajnie złośliwy. Przez dekadę Tony został praktycznie bez kontraktów, menadżera i z minimalną ilością koncertów. „Nikt mnie nie chciał słuchać i nikomu nie byłem potrzebny. Nie znalazłem zainteresowanych tym, co miałem do zaproponowania, o kupowaniu płyt już nie wspomnę. Byłem na dnie. Przyznaję, myślałem o najgorszym…” Próbował szukać pocieszenia w whiskey i dużych dawkach coraz mocniejszych prochów. Był o krok od wspomnianego przez siebie „najgorszego”, gdy świadomie, czy nieświadomie, znacznie przekroczył dawkę kokainy i cudem odratowano go w ostatniej chwili.
Jak kiedyś słusznie zauważyła Madonna, „życie na dnie ma tę zaletę, że potem może być już tylko lepiej”. Tony na pomoc wezwał synów. Nie ukrywał, że byli jego ostatnią szansą. Stawili się na błaganie ojca obaj i pozostali przy nim do dziś. Dae został jego inżynierem dźwięku. Danny pomógł mu bardziej spektakularnie, bo w zaistniałej sytuacji zrezygnował z kariery nieźle zapowiadającego się muzyka i przemienił w menadżera. Sprowadził ojca ponownie do Nowego Jorku i zapewnił raz jeszcze współpracę z wieloletnim przyjacielem, Ralphem Sharonem, jego trio i orkiestrą. Zaczął też ojcu organizować występy w małych salach, by znów nabierał formy. Danny wiedziony jakimś instynktem, wyszedł z założenia, ze młodzi ludzie, którzy właśnie dorośli, ojca i jego repertuaru nie słyszeli właściwie nigdy, dlatego też mogą zjawisko pod tytułem Bennett traktować jako coś dla siebie zupełnie nowego i atrakcyjnego. „Dla nich klasyczne piosenki Cole’a Portera, Berlina czy Gershwina były niesamowitym odkryciem o którym nie mieli pojęcia, bo na listach przebojów ich nie było, z radia też raczej nikt nie mógł ich znać. Mnie również nie kojarzyli. Kiedy śpiewałem, byli dziećmi, potem zamilkłem na dekadę, a oni podrośli. Nagle widzą dojrzałego faceta śpiewającego jakieś hipsterskie piosenki i to ich urzekło! Dzięki Danny’emu wszystko zaczęło się znowu toczyć w dobrą stronę. Wróciłem!” Gdy okrzepł, wrócił też do Columbii i nagrał znakomity album, „The Art of Excellence”, praktycznie pierwszy od 1972 roku. W telewizji zaczęli go pokazywać z grupami typu Red Hot Chili Peppers. Młodzi widzowie tamtych znali, nie stanowili więc dla nich takiej atrakcji, jak uśmiechnięty starszy pan, który potrafił śpiewać na sto sposobów. „Spotkaliśmy się po raz pierwszy w jakimś programie”, wspominał Bono. „Oczywiście wiedziałem kto to jest, ale przecież go nie słuchałem. Gdy zaśpiewał, byłem oczarowany, potrafił z głosem robić wszystko, czułem się jak dzieciak przy profesorze. Gdy po latach zaproponował mi duet, zwariowałem ze szczęścia”. Wrócili też na jego koncerty starsi widzowie, dla nich po śmierci Sinatry nie istniał nikt poza nim. To głównie dla nich w 1992 roku wypuścił nagrodzony Grammy krążek „Perfectly Frank”, hołd złożony Sinatrze i wylansowanym przez niego przebojom. Rok później kolejne Grammy dostał za następną płytę, „Steppin’ Out”. Jego ponowny triumf widoczny jest zwłaszcza w nowym tysiącleciu, przez ostatnie szesnaście lat sprzedał ponad 11 milionów płyt! Zapotrzebowanie na koncerty starszego pana ciągle jest ogromne, tylko teraz, w lipcu, śpiewał sześć koncertów przy nadkompletach publiczności!
Od kilku dekad w wielce efektowny sposób demonstruje swoim fanom, że wiek nie ma wpływu na jego formę wokalną. W którymś momencie, najczęściej po zaśpiewaniu pierwszej zwrotki „Fly Me to the Moon” odchodzi na dwa metry od mikrofonu i śpiewa ją już do końca bez żadnego wzmocnienia na tyle głośno, że nawet w salach obliczonych na kilka tysięcy widzów doskonale go słychać. I robi to ktoś mający dziewięćdziesiątkę! Jego recitale miały zawsze opinię wyjątkowych. Pierwszym nauczycielem i reżyserem był oczywiście Bob Hope, który na początek dał mu radę zapamiętaną na całą karierę: „bądź tak elegancki jak tylko się da i tak bliski widzom jak tylko oni na to pozwolą”. Tony na estradzie jest bez wątpienia cieplejszy, niż Frank Sinatra. Wchodzi z promiennym uśmiechem, rozkłada ręce, chętny do podzielenia się swoją radością ze wspólnego spotkania z każdym widzem. Natychmiast nawiązuje kontakt, starając się objąć spojrzeniami wszystkich. Kiedy tylko mu na tym zależy, jednym gestem uspokaja widzów, siada na stołku i śpiewa, zmuszając każdego do maksymalnej uwagi. Z pewnością nie jest bratem-łatą, ale artystą bez centymetra zbędnego dystansu. Oczywiście zbędne są w jego wypadku dymy i balety, na jego koncerty przychodzą widzowie kilku pokoleń, świadomi jego sztuki. W zestawieniu z Sinatrą wydawał się bardziej bezpośredni i naturalny, choć Frank był uważany za lepszego interpretatora piosenek, ale ostatecznie Tony nigdy nie wdawał się w aktorstwo. Z kolei Frank nie dysponował takim głosem jak Tony, wspomniana sztuczka śpiewania bez mikrofonu byłaby dla niego absolutnie niemożliwa do wykonania. Krótko mówiąc, obaj artyści rywalizowali ze sobą, ale potrafili nawzajem docenić się wzajemnie. Sinatra kiedyś powiedział: „Z nas wszystkich w show biznesie największym i najważniejszym, jest bez cienia wątpliwości Tony Bennett. Potrafi wszystko i śpiewa jak nikt”. Bennett nie pozostał mu dłużny: „Jest tylko jeden mistrz, od którego uczę się całe życie, zresztą nie tylko ja, ale my wszyscy. Nazywa się Frank Sinatra!” Kiedy Frank odszedł, Tony żegnał go w sposób szczególny, śpiewając w kościele na nabożeństwie. A później, ze swoją aktualną, trzecią żoną, Susan (młodszą raptem o 40 lat), założył w Nowym Jorku, na cześć przyjaciela, publiczną szkołę Frank Sinatra School of the Arts, gdzie za jego pieniądze młodzi ludzie uczą się różnych specjalności artystycznych. Może od razu dodam, że wydaje miliony dolarów na cele charytatywne, jest głównym sponsorem Juvenile Diabetes Research Foundation.
Dziesięć lat temu sprawił sobie prezent i na osiemdziesiątkę zaprosił sławne koleżeństwo do nagrania wspólnego albumu „Duets. An American Classic”. Wśród gości byli Paul McCartney, Barbra Streisand, Elton John, Bono… Niezły zestaw, świetne piosenki i sam gospodarz sprawiły, że płyta zdobyła trzy nagrody Grammy i weszła jako No.1 na listę ogólną Billboardu. Pięć lat później, na 85. urodziny, postanowił podobne zaproszenie wysłać do kolejnych gości. Na „Duets II” pojawili się Amy Winehouse, Michael Buble, Aretha Franklin, Josh Groban, Lady Gaga, John Mayer… Tym razem były dwie statuetki Grammy, ale ponownie ogromny sukces. Amy, dla której Bennett był zawsze największym idolem, powiedziała: „Spełniło się moje największe marzenie, już mogę umrzeć”. Rzeczywiście, to było jej ostatnie nagranie.
Tony aż dziewiętnaście razy fatygował się w swej dotychczasowej karierze po odbiór Grammy, w tym raz po najcenniejszą statuetkę, przyznawaną za osiągnięcia życia. To wówczas reporter New York Magazine napisał: „Jego głos jest wciąż technicznym majstersztykiem i nie ma nikogo więcej na Ziemi, kto potrafi zaśpiewać teksty napisane osiem dekad temu tak naturalnie, jakby to czynił w kawiarni, będąc sam na sam z ukochaną”. Dwa razy wręczano mu nagrodę Emmy, przyznawaną za wybitne osiągnięcia telewizyjne. Z ogromnej ilości innych nagród zainteresowany wymienia Kennedy Center Honors, specjalną nagrodę od swoich, czyli Society of Singers, najważniejsze wyróżnienie przyznawane muzykom jazzowym w USA, National Endowment of the Arts i siedem doktoratów honorowych różnych uczelni amerykańskich. Piętnaście lat temu magazyn Q sporządził listę „50 artystów których trzeba zobaczyć przed śmiercią”. Tony zajmuje na niej poczesne miejsce. Nagrał, bagatela, 57 albumów studyjnych (w tym cztery platynowe i dziewięć złotych), 11 koncertowych, 81 singli, wydano mu 31 kompilacji, trzy płyty wideo. Według skrupulatnie sprawdzonych danych, tylko w Stanach Zjednoczonych rozeszło się w sumie ponad 50 milionów jego płyt! Kto chce naprawdę zrozumieć na czym polega jego pieśniarstwo, niech sięgnie do wydanego w 2011 roku box setu „Tony Bennett – The Complete Cellection”, złożonego z 73 krążków CD.
Przez całe życie oddawał się malarstwu. Wszystkie swoje prace zawsze podpisuje własnym imieniem i nazwiskiem, Anthony Benedetto. Jak wspominałem, nie jest w tej pasji amatorem, uczyli go bardzo sprawni nauczyciele rysunku. Poza krótkim okresem własnego upadku w latach 80., nigdy swego hobby nie porzucił. Malowanie jest dla mnie niezwykłą przyjemnością, nawet nie potrafię wyrazić, jak wielką. Na estradzie wykonawca musi się dzielić dziełem z autorami utworów, czy muzykami, a niezależność wobec sztalugi czyni mnie panem sytuacji. O każdym szczególe decyduję sam. Odreagowuję w ten sposób stres, maszynkę, w jaką jestem wkręcony. W każdą podróż moje sztalugi i farby wędrują ze mną i każdego dnia maluję. Gdy śpiewam, również, zostają przecież ranki, wieczory i noce. Tony musi być rzeczywiście w tej robocie dobry, bo jego obrazy wiszą w wielu amerykańskich galeriach jako stałe ekspozycje, podobnie jak i w budynkach użyteczności publicznej. Wystawy Benedetto są organizowane na całym świecie, w 2006 roku z Moskwy powróciły tylko dwie prace, reszta została sprzedana na pniu. Wielu jego wielbicieli traktuje jako punkt honoru posiadanie przynajmniej jednego rysunku mistrza i są w stanie zapłacić za to spore pieniądze. Anthony ma swoje wernisaże, część prac sprzedaje, część przeznacza na aukcje charytatywne, bądź oddaje szpitalom i domom starców. Tę stronę własnej aktywności uważa za równie ważną, jak podstawową działalność artystyczną.
W wywiadzie w 2011 roku powiedział: Nie ulegam najnowszym modom, nigdy nie czułem żadnej potrzeby, by być w jakiejś awangardzie piosenkarskiej. By śpiewać, czy też nagrać jakiś utwór, muszę być przekonany o jego wartości. Nigdy, nawet gdy musiałem wykonywać narzucone mi kompozycje, nie nagrałem piosenki źle napisanej. Od tego nie odstąpię, tym bardziej teraz, gdy do ostatniej przystani mam kilka kroków. Z drugiej strony czuję, że mimo starczej skóry na twarzy i rękach, mój głos pozwala mi robić to, co robię. Z całym szacunkiem i wszelkimi proporcjami, Pablo Picasso i Fred Astaire tworzyli do ostatniego dnia życia. Dlaczego nie miałbym pójść ich śladem?
No właśnie, dlaczego? Trudno nie przytoczyć zdania, jakie rok temu napisał recenzent New York Times: Żaden pieśniarz z USA nie nagrywał tak długo i na takim poziomie doskonałości, jak on. Kariera trwająca ponad sześć dekad jest czymś niebywałym sama w sobie, ale w tym wypadku możemy mówić o fenomenie specjalnie obdarzonym przez Boga. Inaczej nie umiem sobie tego wytłumaczyć.
Congratulations, Mr Bennett!
Tekst: Andrzej Lajborek
Strona internetowa artysty: www.tonybennett.com
Artykuł ukazał się w numerze 7/2016 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie główne: Tony Bennett podczas koncertu w londyńskim Royal Albert Hall w ramach wspólnej trasy z Lady Gagą, 8 czerwca 2015 [marcen27; CC BY 2.0]