Ostatnia płyta geniusza saksofonu tenorowego jest pozycją, którą powinien mieć w swojej kolekcji każdy meloman interesujący się współczesnym jazzem. Pośmiertny album giganta improwizacji zaskakuje siłą ekspresji, doskonałością interpretacji i powalającymi na kolana solówkami. Można się było zresztą w dużym stopniu tego spodziewać wiedząc, kto partnerował mu w stworzeniu tego krążka. Każdy bowiem z zaproszonych przez niego do współpracy instrumentalistów jest niezwykłą osobowością w muzyce, jednym z najważniejszych tuzów w stylach odwołujących się do fuzji bluesa z estetykami dźwiękowymi ukształtowanymi w zachodniej Europie. I tak na fortepianie grają Herbie Hancock oraz Brad Mehldau, na gitarze elektrycznej Pat Metheny, na kontrabasie John Patitucci, a na zestawie perkusyjnym Jack DeJohnette. To oni właśnie pomogli twórcy „Pilgimage” dokonać najważniejszej w sztukach akustycznych rzeczy, wykreować przejmujący świat ludzkich emocji. Nagrali dziewięć kompozycji (wszystkie autorstwa Michaela) w konwencjach mainstreamu i fusion, zaaranżowanych przez Gila Goldsteina i Breckera. Co przede wszystkim uderza słuchacza podczas słuchania tych form, to niebywała energia emanująca z zarejestrowanych utworów. Wydaje się, że nawet ballady niemal eksplodują zawartym w nich napięciem. Po raz pierwszy nie zamierzam opisywać poszczególnych propozycji płyty, gdyż wiem, że słowa moje nie mogą sprostać mocy ich realnego wyrazu, a mnożyć kolejnych przymiotników rozpoczynających się od przedrostka „naj” nie chcę. Powiem tylko jeszcze, że przesłuchałem pośmiertny prezent Michaela Breckera kilkanaście razy i będą do niego bez końca wracał.
Tekst: Piotr Kałużny
Recenzja ukazała się w numerze 10/2007 miesięcznika Muzyk.