„To się zawsze zaczyna tak samo. Sala projekcyjna. Przede mną stoliczek z lampką, papier do pisania, papier nutowy, jakiś recorder, długopisy, termos z kawą, kubek. Czasami kanapka albo słodycze. No i rzecz arcyważna, stoper. Obok mnie siedzi reżyser lub jego asystent, ale często proszę, żeby przy tym pierwszym pokazie nie było nikogo. Jestem ostatnim twórcą dopuszczonym do tworzenia filmu. Właśnie całość zmontowano, podłożono playbacki, aktorzy dawno zapomnieli, że brali udział w tym filmie, odpoczywają, albo już pracują w następnym, a ja po raz pierwszy oglądam prawie gotowe dzieło. Pozostała moja działka, czyli muzyka. Owszem, przesłali mi scenariusz, ale z doświadczenia wiem, że niewiele z niego wynika, więc go nie czytałem. Na pewno zrobiono tyle poprawek, że z oryginałem ma on niewiele wspólnego. Staram się od razu, za pierwszym razem, wniknąć w intencje reżysera, nie wolno mi przegapić ani sekundy obrazu. Miała być komedia, ale nic mnie w niej nie śmieszy, albo porywający dramat, a ja ziewam. Już wiem, że czeka mnie kolejna, ciężka robota. Następnie spotykam się z reżyserem, czasami też producentem. „I jak się panu podobało?” Oczywiście uśmiecham się i mówię „No no, interesujące, albo twierdzę stanowczo: bardzo zabawne!” „Bardzo nas to cieszy”, słyszę. „Gdyby mistrz zechciał się pospieszyć i moglibyśmy podłożyć muzykę tak, żeby film wysłać na festiwal do (tu padają różne nazwy miast festiwalowych), bylibyśmy szczęśliwi”. Wiem, że nie mam żadnego wyjścia, mój agent podpisał umowę pół roku temu, o ucieczce nie ma mowy. Mam powiedzieć, że to chała i nie mam ochoty? W każdym sądzie skarzą mnie przykładnie i już nie będę miał następnej pracy w filmie. Więc co robię? Drugi raz oglądam film z reżyserem. On mówi: „Tu by się przydała mocna muzyka, żeby był ostry początek”. Mierzę czas, 1:57. Kolejna scena z muzyką ma 57 sekund, następna 2:43, potem 1:12, i tak dalej. Jak zwykle dać upust kompozytorskiej wyobraźni mogę co najwyżej przy napisach końcowych, gdy większość widzów będzie wychodziła z kina… Dziwna robota”.
Tak opowiadał o swej pracy dla filmu, już ponad dekadę temu Ennio Morricone. Siedzi w branży już sześćdziesiąt lat, wie o niej wszystko, jest jednym z największych kompozytorów naszych czasów. Urodził się dziewięćdziesiąt lat temu w Rzymie, w nieodległej od centrum dzielnicy Trastevere, jako pierworodny syn Mario Morricone. Ojciec był trębaczem, członkiem kilku orkiestr tanecznych, a matka, włoskim obyczajem, prowadziła dom, tym bardziej, że po Ennio urodziła jeszcze czwórkę jego rodzeństwa. Dopiero gdy odchowała ten liczny przychówek, założyła malutką firmę krawiecką. Za sprawą ojca w domu zawsze brzmiała muzyka.
Ojciec grywał nie tylko dla chleba, ale też dla przyjemności. Wyciągał trąbkę i od razu pół ulicy wiedziało, że jest w domu, bywało, że sąsiedzi tańczyli na ulicy w rytm wygrywanych przez niego melodii. W tej sytuacji nie dziw, że mój pociąg do muzyki objawił się bardzo wcześnie. Kochałem tę trąbkę ojca, siadałem mu na kolanach, ale oczywiście mowy nie było, żebym wydał jakiś ton. Tata błyskawicznie zaczął mnie uczyć nut, na dobrą sprawę najpierw umiałem pisać nuty, niż stawiać litery. Nawet nie zauważyłem, jak wymyśliłem kilka melodyjek i je zapisałem, wyszło to jakoś samo. Podobnie łatwo zacząłem grać na kilku instrumentach.
Gdy poszedł do pierwszej klasy, do trzeciej chodził chłopak który niedaleko mieszkał, nazywał się Sergio Leone, syn reżysera filmów niemych i aktorki. Specjalnych kontaktów nie mieli, bo Ennio pasjonowała głównie muzyka. Miał zaledwie dwanaście lat, gdy przyjęto go do słynnej Accademia Nazionale di Santa Cecilia. To jedno z najstarszych na świecie konserwatoriów muzycznych, założone w końcu XVI wieku, opromienione sławą wybitnych absolwentów. Młody człowiek uczył się tam przede wszystkim gry na trąbce. Szybko zauważono jego niebywały talent i namówiono do rozpoczęcia czteroletniego kursu harmonii, kompozycji i muzyki chóralnej, który przerobił w… pół roku. Formalnie otrzymał dyplom ukończenia studiów w klasie trąbki w 1946 roku, sześć lat później w klasie instrumentacji, a w 1954 roku, kompozycji.
Po raz pierwszy skomponował muzykę do kilku słuchowisk radiowych jeszcze podczas studiów, ale na życie, żeby wspomóc rodzinę, zarabiał jako trębacz w orkiestrze nagrywającej muzykę do filmów. Komponował również pieśni do słów wybitnych włoskich poetów. Miał już ich około dwudziestu, gdy otrzymał dość niespodziewaną propozycję od dwóch popularnych wtedy kompozytorów, Gorni Kramera i Lelio Luttazzi. Zaproponowali mu aranżację kilkunastu różnych przebojów w stylu amerykańskich orkiestr rozrywkowych lat trzydziestych, na potrzeby radia. Ennio czuł się zawodowcem, podjął rękawicę i wykonał zamówienie tak dobrze, że zgłosili się do niego inni kompozytorzy. To następne zadanie było trudniejsze. Miał pracować jako ghostwriter, czyli ktoś, kto pisze i aranżuje, w tym wypadku dla filmu, ale podpisywać jego kompozycje mieli Armando Trovajoli i Carlo Savina. Morricone przyjął propozycję z dwóch względów. Przede wszystkim chciał poznać muzyczny język filmu, o którym nie miał zielonego pojęcia, a po drugie robota była nieźle płatna.
W 1950 roku poznałem w dość przypadkowych okolicznościach dziewczynę, Marię Travia. Nigdy nie byłem w sprawach męsko-damskich zbyt biegły, ale od razu wiedziałem, że to spotkanie może być najważniejszym w moim życiu. Widziałem kilka filmów z Rudolfem Valentino i innymi amantami, nauczyłem się nawet układać dłoń na udzie jak oni i patrzeć długim spojrzeniem, które, moim zdaniem, powinno było robić na niej spore wrażenie. Te sztuczki wydały mi się wystarczające, by Marię oczarować. Kilka razy rozmawiałem też na te tematy z moim kumplem, starszym o dziesięć lat muzykiem, bo wiedziałem, że ma za sobą cały łańcuszek męsko-damskich zwycięstw. Dawał mi cenne rady, uczył nawet jakich słów użyć i jak otoczyć dziewczynę ramieniem. Starałem się mówić męskim, miękkim głosem i udawać, że tak do końca to mi nie zależy. Maria śmiała się ukradkiem, miała niezły ubaw, ale w końcu zauważyłem, że ona też ma ochotę na poważny związek. Chciałem być odpowiedzialnym facetem i wówczas wydawało mi się, że do tego najważniejsze są pieniądze. Musiałem je zarobić.
Zaczął pracować na kilka frontów. Pisał dla dwóch wspomnianych reżyserów muzykę filmową, grywał jako trębacz w zespole jazzowym, ale też aranżował piosenki dla publicznego radia RAI. Niezależnie od tego cały czas pisał poważne pieśni, najczęściej na głos i fortepian, by mieć kontakt z „prawdziwą” kompozycją. Z Marią powiedzieli sobie „tak” w połowie października 1956 roku. Od samego początku zaaprobowała zajęcie męża, a w późniejszych latach napisała szereg tekstów do muzyki męża, choćby włoski tekst do tematu z filmu „Misja”. Mają córkę i trzech synów, przy czym Andrea poszedł w ślady ojca, został kompozytorem filmowym i dyrygentem, a najmłodszy, Giovanni, jest znanym nowojorskim producentem filmowym.

Rodzina ma to do siebie, że potrzeby finansowe wzrastają w miarę dojrzewania dzieci. Dlatego w tym czasie rozpoczął się nowy, „piosenkarski” okres życia Ennio. Rozpoczął go jako aranżer piosenek w studio RCA. Pracy miał co niemiara, a zdarzało się, że traktowano go jako pogotowie i musiał opracować piosenkę na kolanie w ciągu 20 minut. W ten sposób poznał tabun włoskich gwiazd estrady tamtych lat, z Renato Rascel, Ritą Pavone i Mario Lanza na czele. W 1961 roku wielkim echem odbiła się jego aranżacja letniego hitu ówczesnego bożyszcza, Edoardo Vianello, „Pinne, Fucile e Occhioli”. Cha-cha wydawała się najodpowiedniejszym rytmem, a w podkładzie wykorzystał plumkającą wodę. Najwięksi krytycy rozpisywali się o tym pomyśle, a piosenka stała się wielkim przebojem. Jeszcze bardziej zadziwił branżę pomysłem na swoją piosenkę „Se telefonando”, napisaną dla Miny. W podkładach instrumentem wiodącym była trąbka, do której dodał kwartet smyczkowy i sekcję puzonów, ostro grającą perkusję i 60-osobowy chór żeński. Brzmienie określono na fantastyczne, a w kolejce do następnych nagrań tego utworu ustawiały się wielkie gwiazdy! Sukcesy na polu muzyki rozrywkowej spowodowały, że zarówno wytwórnia, jak i sami zainteresowani, zaczęli zwracać się do Morricone z prośbą o napisanie muzyki do piosenek. Byli wśród nich nie tylko wykonawcy włoscy, tacy jak Gianni Morandi czy Jimmy Fontana, ale też Francoise Hardy, Mireille Mathieu czy Demis Roussos. W 1963 roku otrzymał zamówienie szczególne. Jego autorem był nie kto inny, jak Paul Anka, wówczas u szczytu popularności. Akurat był zawalony pracą, więc do współpracy kompozytorskiej zaprosił Roby Ferrante. Szybko uporali się z zamówieniem. Piosenka nazywała się „Ogni Volta” i od razu bardzo podobała się Paulowi. Anka wykonał tę piosenkę po raz pierwszy rok później na Festiwalu Piosenki Włoskiej w San Remo. Co się działo! Stała się z miejsca ogromnym, wręcz nieprawdopodobnym sukcesem, sprzedano ją w nakładzie 3 milionów egzemplarzy, z czego w samych Włoszech ponad milion. Także i w późniejszych latach Ennio pisał piosenki na konkretne zamówienia, a kolejka oczekujących bywała długa, a do tego naprawdę zaskakująca, bo składała się z takich sław, jak Pet Shop Boys, Zuchero, k.d.lang, Andrea Bocelli i Sting.
W 1961 roku reżyser Luciano Salce, z którym poprzedniego roku spotkał się w pracy w teatrze, zaproponował mu napisanie muzyki do filmu „Il Federale” z Ugo Tognazzi w roli głównej. Ennio, jak zwykle, wykonał zadanie szybko i dobrze, co zapoczątkowało kilkuletnią współpracę obu twórców. To był jego oficjalny debiut w tej roli. Czując się fachowcem do wynajęcia, w chwilach „wolnych mocy przerobowych” pisał również muzykę do filmów innych reżyserów. W rozmowie przeprowadzonej po latach z amerykańskim kompozytorem i dziennikarzem, Fredem Karlinem, opowiadał:
Pierwsze filmy przy których pracowałem pod własnym nazwiskiem, to były głównie błahe komedyjki, albo tanie filmy kostiumowe. Muzyka też musiała być w nich równie prosta i niezaprzątająca uwagi. Ta praca miała jedną, kolosalną zaletę, nauczyłem się tworzyć krótkie, wpadające w ucho tematy. W filmie, gdy często cała wstawka muzyczna ma niecałą minutę, taka umiejętność okazała się później bezcenna.
Muzykę do różnych filmów komediowych pisze zresztą do dzisiaj, czasami tak świetną, jak do „Bulworth” z Warrenem Beatty z 1998 roku.
Przełom miał nastąpić już niebawem. „Pewnego wieczoru zadzwonił dawny szkolny koleżka, Sergio Leone i zapytał, czy znajdę chwilę na butelkę wina i rozmowę. Oczywiście wiedziałem, że Vittorio De Sica zatrudnił go jako asystenta przy „Złodziejach rowerów”, potem terminował jako drugi reżyser i już ma za sobą swoje własne obrazy. Byłem o nim dobrego zdania, on o mnie też. Już w połowie pierwszej butelki zapytał, czy podejmę się napisania muzyki do jego westernu. Złapałem się za głowę: Chcesz kręcić we Włoszech western? Czyś ty z byka spadł? A ja do tego mam zrobić końską muzykę? Wytłumaczył, że to nie będzie zwykły western i że mogę napisać taką muzykę, jaką zechcę. „Obejrzysz film, zdecydujesz. Ty na dorobku, ja na dorobku, może się nam uda?” Obejrzałem. To był naprawdę mocno poruszający obraz. Napisałem muzykę, którą potem krytycy określili jako eksperymentalną. Bo ja wiem?! Sergio był zachwycony. Jak wiadomo, wygraliśmy tym filmem obaj”. Potem były następne wspólne spaghetti westerny. „Za kilka dolarów więcej” Ennio opatrzył muzyką szeroką, niemal operową, a „Dobry, zły i brzydki” mają przebojową ścieżkę dźwiękową, uznaną za jedną z najwspanialszych w historii kina. Zyskała nawet nagrodę Grammy. Wydana na płycie muzyka do „Pewnego razu na Dzikim Zachodzie” rozeszła się w nakładzie ponad 10-milionowym! Najbardziej wzięty motyw, „Man with a Harmonica” tylko we Francji kupiło 1,260,000 chętnych! Krytycy, nawet ci odsądzający same filmy od czci i wiary, zdecydowanie dostrzegali niezwykłą harmonię obrazu z muzyką i udział Ennio w tworzeniu właściwej atmosfery. Jedno jest pewne: Morricone po tych wspólnych filmach z przyjacielem, zyskał niezwykle wysoką pozycję zawodową, stając się jedną z najważniejszych osobistości muzyki filmowej świata. Nawet surowy krytyk New York Times’a napisał: „Nie jestem pewien, czy Leone zostanie zapisany w historii kina grubą czcionką, ale Morricone na pewno!” Proszono go o wygłaszanie odczytów w szkołach muzycznych i filmowych, słano zaproszenia na festiwale, a kilka wytwórni chciało z nim podpisać stały kontrakt. Wtedy jeszcze nie wiedział, że zakwalifikowany jako specjalista od westernów, będzie opatrywał siedem innych włoskich specjałów tego gatunku, reżyserowanych przez Sergio Corbucci, trzy Sergio Solima, a poza tym piętnaście innych reżyserów. W całej historii światowego filmu, współpraca między Leone a Morricone została uznana jako wzorcowa. Z następnym włoskim reżyserem, Mauro Bolognini, z którym spotkali się przy 15 filmach, już tak świetnie się nie rozumieli.
Ennio imponuje wieloma cechami swej twórczości, ale najbardziej zdumiewała zawsze jego umiejętność muzycznego znalezienia się w każdym stylu i gatunku filmowym. Dramaty wojenne czy kostiumowe, obrazy obyczajowe, miłosne, komedie, horrory czy fantastyka, nic go nie przerażało. Jego prace świadczą o tym, że bez cienia przesady jest jednym z najwszechstronniejszych i najbardziej oddziałujących na słuchaczy kompozytorów wszech czasów. Dla każdego reżysera był i jest idealnym parterem, bo zawsze umiał podeprzeć obraz muzyką. W dodatku nigdy, w odróżnieniu od większości reżyserów i scenarzystów z jakimi współpracował, nie był człowiekiem kłótliwym, konfliktowym, bądź też takim, który musi postawić na swoim. To nie znaczy, że należał do artystów bezwolnych, czy pozbawionych własnego zdania i temperamentu, jednak swoje racje wygłaszał spokojnie i zawsze potrafił znaleźć argumenty na podparcie swoich tez. Miał własne widzimisię. Gdy po licznych sukcesach w Europie wielokrotnie proponowano mu pracę i zamieszkanie w Hollywood, konsekwentnie odmawiał. Mówił bez ogródek, że Rzym kocha, swój dom i żonę uwielbia i nie ma zamiaru być nigdzie na dłużej w świecie. Świadomie nigdy nie nauczył się angielskiego, trzeba było z nim rozmawiać przez tłumacza. Z tajemniczym uśmiechem wyjaśniał, że co prawda angielski jest mu obcy, ale włada dobrze najbardziej uniwersalnym i od wszystkich starszym, językiem muzyki. Jeśli zatem ktoś chce, niech przyjedzie do niego, do Rzymu. Zadufani w sobie amerykańscy reżyserzy nie mogli tego pojąć, ale on był konsekwentny. W końcu utarła się praktyka polegająca na tym, że najpierw przyjeżdżał do niego agent danego reżysera, przywoził zmontowany obraz i przetłumaczoną na włoski listę dialogową, obok Ennio siadał tłumacz i w tym kilkuosobowym gronie oglądano film. Jeśli strony dochodziły do porozumienia, w stosownym czasie kompozytor najczęściej miał nie tylko napisaną muzykę, ale też gotowe nagranie, słusznie uważając, że tylko jego instrumentacja i osobiste prowadzenie orkiestry zapewnią odpowiedni poziom strony muzycznej. Lista reżyserów zza granicy Włoch i zza oceanu, którzy w końcu współpracowali z nim, jest doprawdy imponująca i ogromnie różnorodna. Niech zobrazuje ją jedynie kilka nazwisk: Don Siegel, Mike Nichols, Brian De Palma, Olivier Stone, Quentin Tarantino… Są na niej dwa nazwiska polskich reżyserów, Jerzego Kawalerowicza i Romana Polańskiego. W 1978 roku za muzykę do filmu „Days of Heaven” w reżyserii Terrence Malicka, Ennio uzyskał pierwszą nominację do Oscara. W tym samym roku FIFA poprosiła go o skomponowanie hymnu Mistrzostw Świata w piłce nożnej. Mniej więcej w tym czasie zaczęto się zwracać do niego per „maestro” i tak zostało do dzisiaj. Telewidzowie na całym świecie znają też jego kompozycje z seriali „Simpsonowie” i „Rodzina Soprano”, choć pracował przy wielu innych.
Morricone słusznie uchodzi za jednego z najbardziej pracowitych artystów świata. Do tej pory napisał muzykę do ponad 540 filmów fabularnych (nagrodzono 40 jego soundtracków), ponad 150 sztuk teatralnych i telewizyjnych. Do tego trzeba dodać kilkadziesiąt koncertów, oratoriów i ponad sto pieśni, a jego prace są niezwykle cenione przez odbiorców, muzyków i krytyków. Jak znajduje czas na tak pracochłonną robotę? Jak komponuje, skąd czerpie pomysły?
Moje życie jest nieustannie związane z muzyką. Wcale nie mam ochoty wyzwolić się z niej i robić sobie jakieś przerwy. Muzyka otacza mnie, słyszę ją. Pomysły na określone motywy najczęściej docierają do mnie poprzez obraz. Gdy siedzę w sali projekcyjnej, widzę jakieś twarze, albo panoramę, czasami jakiś detal, szczegół ubioru, minę bohatera, i nagle zaczyna świdrować mi w głowie strzęp melodii. Coś, co kojarzy mi się z tym co widzę. Wtedy proszę operatora o powtórzenie tej sceny i nucę sobie pod nosem ten zalążek tematu. Bywa, że kilkakrotnie pod rząd oglądam dany fragment, za każdym razem motyw jest mocniej przemawiający, pełniejszy i już wiem, że go mam. Mogę go zatrzymać w głowie albo szybko zapisać na nagrywarce. Nabyłem wprawy, robię to tyle lat. Pewnie takie objaśnienia niczego nie mówią ludziom stojącym z boku, dalekim od muzyki, ale tak to wygląda. Często ludzie mi mówią, że muszę mieć natchnienie. A ja nawet nie wiem, co to jest natchnienie. Mam zadanie do wykonania, przelewam co słyszę na papier nutowy, opracowuję, orkiestruję, dyryguję, a ktoś to nagrywa, i po robocie.
Jakby tej pracy było mało, od lat Maestro jeździ po świecie z koncertami. Twierdzi, że wzięły się z braku kontaktu z żywą widownią, bo praca w studiu nie stwarza koniecznej dla niego odskoczni. „Chcę widzieć twarze, słyszeć ciszę widowni, jej reakcję, potrzebuję tego bardzo”. Od 2001 roku wybierane są tylko duże sale, ponieważ „aparat wykonawczy”, złożony z solistów, orkiestry i chóru, stanowi z reguły około 200 artystów. Oparte są z reguły na tym samym pomyśle. Ennio prezentuje swoje suity orkiestrowe, pisane nie tylko na potrzeby filmów, ale obejmujące własne kompozycje folkowe i oparte o muzykę świata. W drugiej części przedstawia kilka lub kilkanaście najbardziej znanych fragmentów swych ścieżek dźwiękowych. W roli solistów maestro zatrudnia mniej znane, lokalne gwiazdy, absolutnie nie gorsze od śpiewaków bądź pieśniarzy cieszących się międzynarodową renomą, zresztą podobnie dobiera orkiestry i chóry. Jego tury koncertowe cieszą się ogromnym powodzeniem, a on sam przyjmowany jest nie mniej entuzjastycznie, jak najwięksi rockmani. Niezależnie od kraju, w jakim odbywają się te wydarzenia, widzowie wstają z miejsc po każdym utworze i biją kilkuminutowe brawa. Był u nas w tym roku w Łodzi i w zeszłym w Krakowie. Dziesięć lat temu po raz pierwszy zawitał w ten sposób do Stanów Zjednoczonych. W nowojorskiej Radio City Music Hall końcowe owacje trwały 20 minut… Wiele wskazuje jednak na to, że Ennio niestety zakończy tę część swojej aktywności. „Wchodzę w dziewięćdziesiątkę i mam przypadłość wielu dyrygentów, bolą mnie nogi, a i ręce w machaniu już nie te. Są dni, kiedy fizycznie jestem słabszy. Nie mogę dopuścić do tego, by widzowie sądzili, że siedzę za pulpitem z lenistwa, albo że wykonuję zbyt małe ruchy rękami”.
Ilością nagród jakie otrzymał, mógłby śmiało podzielić się z tuzinem kolegów, a i tak każdy z nich byłby najszczęśliwszym artystą. No dobrze, zamiast spisu na dwie strony, dokonam ogromnego skrótu w ich wyszczególnianiu. Sześć razy był nominowany do Oscara, ale w 2007 roku wręczono mu honorowego Oscara, a w 2016 otrzymał tę najcenniejszą statuetkę za muzykę do filmu Quentina Tarantino „Nienawistna ósemka”. Cztery razy fatygował się po odbiór statuetki Grammy, a trzykrotnie po Golden Globe. Sześć razy brytyjska branża filmowa przyznawała mu nagrodę BAFTA. Dziesięć razy dostał nagrodę Włoskiej Akademii Filmowej David di Donatello, a jedenaście podobną, również włoską Nastro d’Argento. Trzy razy był laureatem European Film Awards, posiada też Golden Lion Honorary Award i jedną, przyznawaną w Szwecji, Polar Music Prize. Pomijam już dyplomy honorowe uczelni i najwspanialszych centrów sztuki świata, honorowe obywatelstwa oraz nagrody ze strony wszelkich organizacji międzynarodowych.
Jego dorobek płytowy jest nieporównywalnie większy, niż jakiegokolwiek innego artysty – muzyka. Nagrał 14 albumów studyjnych, 11 powstałych z koncertów, 116 kompilacyjnych, 4 krążki DVD, 61 singli i, uwaga, 52 soundtracki! Ich łączna sprzedaż wynosi ponad 72 miliony egzemplarzy! Niebywałe!
„Mam powody przypuszczać, a nawet mieć pewność, że jestem znany i lubią mnie nawet w branży. Kiedyś telefon w nocy, ktoś gada po angielsku. Tłumaczę, że nie znam angielskiego. Ktoś powiedział „sorry”, ale po godzinie znowu telefon, gdzieś koło trzeciej. Maria mówi, żeby nie podnosić, bo to jakiś wariat. Podniosłem. Głos w telefonie mówi po włosku, że bardzo przeprasza, ale w Nowym Jorku jest dopiero wieczór. A ten telefon jest pytaniem, czy się zgadzam, żeby grupa Metallica zaczynała swoje koncerty od fragmentu tematu z „Dobry, zły i brzydki”, czyli „The Ecstasy of Gold”. Chociaż Maria była wtedy niezadowolona, muszę przyznać, że finansowo na tym telefonie wyszedłem świetnie. Prestiżowo też, bo oni zawsze podkreślają, że ich wstęp jest mój! Życie jest w ogóle nieprzewidywalne. Dość często zdarzało mi się, że z propozycją wykonania moich piosenek, albo tematów muzycznych, dzwonili do mnie artyści, których nazwiska, wstyd powiedzieć, nic mi nie mówiły. No dobrze, wiedziałem kto to Madonna. Michael Jackson czy Bruce Springsteen, ale skąd miałem wygrzebać w głowie, kim jest Jay-Z albo Eminem? Dawałem im błogosławieństwa na nagrania moich rzeczy, ale też często aranżowałem na ich prośbę ich utwory. Właśnie ich, nie moje! Przecież sami zrobili karierę, mają świetnych fachowców, a zapraszają do aranżacji mnie. „Wiesz, Ennio, ty jesteś genialny, no i masz nieoklepane pomysły. Popatrzysz na nas na nowo, po swojemu”. Gdyby mnie ktoś zapytał przed tymi telefonami, czy kiedykolwiek zaaranżuję jakiś rap, albo heavy metal, to bym pomyślał, że pytający zbzikował. Z drugiej strony, jaka to rozkosz usłyszeć takie uwagi, albo zdanie z ust agenta Madonny: „Ennio, nie możemy sobie dać rady z jednym utworem. Weź się za to i zrób na wtorek, ok?” I wtedy czujesz, jak cię oblewa sztubacka duma. A w gruncie rzeczy myślisz, że byłoby może składniej, gdyby zadzwonił dyrektor jakiejś filharmonii ze Stanów i zamówił kantatę na chór i orkiestrę do tekstu Schillera…”. Nie można mieć wszystkiego…
Znawcy tematu sprzeczają się, która z prac Morricone zasługuje na najwyższe noty. Wysuwane są przeróżne argumenty, mające przemawiać za określonym tytułem. Sęk w tym, że przy całym szacunku do kompozytora, niektórzy krytycy doszukują się niespójności stylistycznej, twierdzą, że w tym samym obrazie są fragmenty wybitne i słabsze. W swoim czasie rozbieżne oceny towarzyszyły zwłaszcza muzyce z „Misji”. Oczywiście odczucia widzów były kompletnie różne, album ze ścieżką dźwiękową z tego filmu znalazł aż 3 mln nabywców. W powszechnej opinii Ennio stworzył idealnie stopioną z dramatem muzykę, pozwalającą na trzymaniu w napięciu widzów od początku do końca.
Wiadomo powszechnie jakim szacunkiem obdarza go znakomite grono reżyserów z jakimi współpracował. Tarantino mówi o nim, jako o największym twórcy współczesnego filmu, ważniejszego od niego samego. Zucchero stwierdził, że Ennio więcej umie, niż jakikolwiek znany mu muzyk. Jednak najdobitniej swoją opinię wyraził dziesięć lat temu, też na okrągły jubileusz, ówczesny szef konserwatorium w Berlinie:
Maestro! Udowodnił pan najdobitniej w naszych czasach, że muzyka jest jedna, bez sztucznego rozdziału na poważną i rozrywkową. Dzięki panu wiem, że jej piękno może olśniewać w każdej formie, zawsze. Trzeba jednak do tego talentu, ośmielam się nawet powiedzieć, geniuszu, który pan otrzymał od Boga i z taką rozrzutnością ofiarowuje go nam, w każdej swojej pracy.
Tekst: Andrzej Lajborek
Strona internetowa Ennio Morricone: www.enniomorricone.org
Artykuł ukazał się w numerze 12/2017 miesięcznika Muzyk.
zdjęcie: Ennio Morricone podczas koncertu w Festhalle Frankfurt w 2015 roku; fot. Sven-Sebastian Sajak (CC BY-SA 4.0)