Garstka starych bywalców „Piwnicy pod Baranami” pamięta jeszcze piękną nastolatkę, zakochaną w niezwykłej atmosferze tamtego miejsca, oraz artystach tworzących wówczas na przekór szarym czasom i takiej też rzeczywistości. Poznała zresztą głównych piwnicznych demiurgów, Piotra Skrzyneckiego, Wiesława Dymnego i Krystynę Zachwatowicz. Pewnego razu, siedzącą na służbowym głośniku, wypatrzył ją również Marek Jackowski, wtedy „etatowy” piwniczny muzyk i kompozytor.
Kora Jackowska
Kora Jackowska od początku swojego życia nie miała łatwo. Kora, czy właściwie jeszcze oficjalnie Olga, miała za sobą mocno niewesołe dzieciństwo i pierwszą młodość, więc ucieczka w świat krakowskich artystów i hippisów, stanowiła naturalną odskocznię od problemów. Jackowski, który znał w Krakowie wszystkich muzyków, człowiek wielu talentów i niesłychanej energii, był dla niej objawieniem. Pobrali się, a w kolejnych zespołach męża, Kora najpierw coś tam podgrywała na fujarce, a później zaczęła śpiewać. Kiedy powstał Maanam, przedsięwzięcie hippisowsko-rockowe, fujarka powędrowała na półkę i narodziła się nowa Kora. Sama zaczęła pisać teksty, Marek komponował do nich odpowiednią muzykę, brakowało tylko ich ogólnopolskiej rozpoznawalności.
Cała Polska poznała Korę i Maanam w Opolu na festiwalu w 1980 roku, podczas koncertu „Rock w Opolu”. Reżyserujący finałową galę „Mikrofon i Ekran” Mariusz Walter, długo ją przekonywał, żeby zechciała włożyć na siebie coś bardziej odpowiedniego. No bo jak to? Cała Polska przy telewizorach, piosenkarki w pięknych kreacjach, panowie w garniturach lub smokingach, a tu dziewczyna w normalnej, nawet wydekoltowanej bluzce, na pełnym luzie? W dodatku wszyscy oprócz niej śpiewali grzeczne piosenki i tylko ona jakieś piekielnie szybkie, rockowe, z własnym tekstem, „Buenos Aires”.
Kora, zawsze niezależna i odważna w sądach, powiedziała krótko:
„Czego się pan boi? Bierzemy odpowiedzialność za siebie, albo śpiewamy co i jak chcemy, albo już nas tu nie ma!”
Reżyser ustąpił. W ciągu kilku minut występu Kora i Maanam dokonali muzycznej i estetycznej rewolucji. Oto na scenie pojawili się młodzi, dość niedbale ubrani, za to ogromnie utalentowani muzycy, grający rocka, jakiego nie powstydziłyby się najlepsze brytyjskie i amerykańskie grupy. Śpiewała pełna niezwykłego temperamentu, ognia i wiary w to co robi, ostrzyżona na zapałkę dziewczyna. Dla ciągle gierkowskiej Polski, w jakiej oczywiście grywali już prawdziwi rockmani, tyle że gdzieś lekko pochowani, taki występ na słynącym z konserwatyzmu festiwalu, w dodatku w świetle kamer i milionów siedzących przed telewizorami, musiał być objawieniem! Nikt tak wtedy nie śpiewał. Więc jednak można, już pozwalają! Cała reszta wykonawców w zestawieniu z nimi, w mgnieniu oka stała się grupą mocno pachnącą naftaliną.

Poświęciłem tyle miejsca tamtemu koncertowi w Opolu, bo on najlepiej wyjaśnia fenomen o nazwie Kora. Gdy była przekonana o swej słuszności, nie bała się o tym poinformować całego świata. Niezależność i wolność ceniła sobie najbardziej. Szła często pod prąd, niezależnie od konsekwencji, które przychodziło jej za to ponosić. Taka była na scenie i w życiu prywatnym. Często miewała ostre zatargi z cenzurą powodowane jej tekstami. Wezwana do urzędu i pouczana przez stosownego urzędnika, że wystarczy, gdy zmieni kilka słów, odpowiadała mu w sposób, jakiego nie mogę zacytować. Maanam wielokrotnie nie mógł występować, miewał zakazy występów w radiu, w telewizji i na estradzie, odbijało się to mocno na finansach, ale Kora nigdy nie poszła na ugodę.
„To była lwica, baba z jajami i pazurami, lepiej było z nią nie zaczynać”,
jak wyznał niedawno jeden z kiedyś słownie sponiewieranych przez nią cenzorów.
„Żyliśmy w jakimś wymyślonym, niewolnym kraju, szarzy i zastraszeni. To była czarna, czarna rozpacz. Myśmy wpadli w jaką ogromną, narodową depresję. Nie mogłam tego znieść, musiałam na scenie pokazywać, że powinniśmy ocalić przynajmniej godność”.
Odwagi nie straciła także po wszystkich zmianach. Zawsze czuła się feministką, walczyła o prawdziwe równouprawnienie. „Jeżeli chcemy być naprawdę wolni, to kobiety, połowa naszego społeczeństwa, nie mogą być w niczym dyskryminowane”! W życiu prywatnym miała te same poglądy. Pytana o powód swego rozstania z Jackowskim, odpowiedziała:
„Nie mogłam znieść jego chęci otoczenia mnie kokonem i zostawienia w domu, w charakterze jedynie żony, matki i breloczka”.
Kora Jackowska – jaka była naprawdę
Kilka lat temu napisała piosenkę o księżach-pedofilach, czym naraziła się wielu ultrakatolickim środowiskom. Nikomu nie tłumaczyła się. Znała temat, w dzieciństwie przebywała pięć lat w domu Sióstr Prezentek.
Ogromnie inteligentna i oczytana, potrafiła nieprzygotowanego do wywiadu dziennikarza sprowadzić do pionu i domagać się jasnych pytań. Była osobą skromną, czym znacząco odbiegała od tabunów zawodowego koleżeństwa. A przecież nie kto inny, tylko właśnie ona, została do dzisiaj, już dla kolejnego pokolenia, ikoną niezależności i polskiego rocka, artystką, która poprzez pieśniarstwo znalazła sposób wyrażania siebie.
Na koncertach widzowie nie żałowali jej spontanicznych owacji. Żywiołowa, biegająca po scenie, nigdy nie zmęczona, w równym stopniu przekonywała także w utworach lirycznych i dramatycznych. Świetnie władała głosem, któremu potrafiła nadać różne barwy, zależnie od potrzeb. Wbrew pozorom większość interpretacji miała drobiazgowo opracowanych. Pomagał jej w tym niewątpliwy talent aktorski, grała przecież w kilku filmach, jak i sztukach teatralnych. Piosenka aktorska też nie była jej obca, wystąpiła lata temu na festiwalu we Wrocławiu z „Okularnikami” i „Kochankami z ulicy Kamiennej” Osieckiej, wzbudzając zachwyt publiczności.
Nagrała też cały album, co prawda po swojemu, ale zawsze, z piosenkami Przybory i Wasowskiego. Należała do zdecydowanie pracowitych osób. Występowała bardzo często, pisała teksty piosenek, wiersze, także malowała, o czym mało kto wie. Znajdowała tematy różnorodne, najczęściej uniwersalne, dotyczące smutku, samotności, miłości, wojny, często inspirując się poezją najwybitniejszych twórców.Tylko z Maanamem nagrała jedenaście albumów, a przecież pracowała też pod swoim szyldem. Nie mam zamiaru podawać ich tytułów, znamy je wszyscy. Mimo możliwości nie zrobiła kariery poza Polską.
„Myślę, że udowodniłam, że rocka można śmiało śpiewać po polsku, zresztą noszę w sobie tkliwą miłość do naszego języka.”
Kto ją znał prywatnie, wiedział, że jest osobą delikatną i wrażliwą, czułą na cierpienia innych. Gdy zachorowała, starała się ze wszystkich sił o umieszczenie lekarstwa pomagającego w jej odmianie raka na liście leków refundowanych.
Wiedziała, że to już nie dla niej, a dla innych kobiet, którym przyjdzie się mocować ze straszliwym bólem. Ze swoim cierpieniem nie obnosiła się, czuła oparcie ze strony synów, męża, Karola Sipowicza, a przede wszystkim ogromnej rzeszy fanów, dodających otuchy na wszelkie sposoby.

Napisała kiedyś „Mówią, że miłość mieszka w niebie”. Teraz o tym wie już wszystko. Na „do widzenia” zwykła mówić: „Życzę miłości i słońca bez końca”. Może teraz, dziękując za to co nam zostawiła, też tak powinienem powiedzieć?
Tekst: Andrzej Lajborek
Zdjęcie: Olga Jackowska (Kora) z zespołem Maanam podczas koncertu w Karlsruhe w roku 1985 [fot. Herrzipp, CC BY 3.0]