Amerykański wirtuoz gitary blues-rockowej Joe Bonamassa już po raz dziesiąty wystąpił w Polsce. Tym razem pojawił się w Warszawie, gdzie 3 maja zagrał na Torwarze. Jako że artysta ma nad Wisłą spore grono sprawdzonych, wiernych fanów, miłośnicy żywej muzyki tłumnie zameldowali się na ulicy Łazienkowskiej mimo rekordowo długiego weekendu…
Fanom około-bluesowej tradycji nie trzeba przedstawiać Joe Bonamassy – już jako 12-latek okrzyknięty cudownym dzieckiem rozpoczynał koncerty B.B. Kinga, a od 25 lat (jeśli za początek przyjąć wydanie debiutanckiego albumu) konsekwentnie prowadzi karierę solową realizując w międzyczasie tak cudowne kooperacje jak zespół Black Country Communion czy duety z Beth Hart. Punktualnie o godzinie 20:00 w hali Torwar zgasły światła i z głośników wybrzmiało krótkie intro, podczas którego muzycy zajęli swoje miejsca pracy. Po chwili scena rozbłysła i usłyszeliśmy pierwsze dźwięki „Hope You Realize It”, po czym poleciały między innymi „Dust Bowl”, „24 Hour Blues”, „Shout About It”, „Heart That Never Waits” aż po kończący główny set „How Many More Times”. Wspominać olśniewającą wirtuozerię mistrza ceremonii byłoby truizmem. Joe przechadzał się od lewej do prawej strony sceny, głównie lekko pochylony nad instrumentem i wypuszczał spod palców kawalkady dźwięków. Towarzyszący mu zespół jechał jak rozpędzona lokomotywa, nie było niepotrzebnego „przymilania” się słuchaczom, dopiero po siódmej czy ósmej piosence Bonamassa zwyczajowo przywitał się z widzami oraz przedstawił zespół. Najbardziej burzliwe owacje odebrała prawdziwa legenda, którą Joe przywiózł nam w prezencie – za organami honorowe miejsce zajmował Reese Wynan, klawiszowiec współpracujący z niezapomnianym Stevie Ray Vaughanem oraz z całą plejadą gwiazd bluesa, southern i country. Publiczność cudnie uhonorowała obecność tego weterana na scenie. Na drugiej gitarze elektrycznej, głównie partie akompaniujące realizował świetny Josh Smith, i przyznam, że dźwięki z jego wioseł w moich uszach wybrzmiewały tak stylowo, że aż żałowałem, że Joe nie pozwalał mu tego wieczoru na więcej jazdy, nie dał mu więcej czasu czy też nie wdawał się z nim w jakieś bardziej żarliwe dialogi instrumentalne. No ale wiadomo, król jest tylko jeden, a zespół po prostu znakomicie pracował na sukces szefa. Fundamentalną jak zwykle rolę w tej pracy odwaliła sekcja rytmiczna, w której basową podstawę zapewniał ze stoickim spokojem Calvin Turner, a partnerował mu motoryczny i arcypunktualny bębniarz Lemar Carter. No i „last but not least” dwie śpiewające panie, które brzmiały jak żyleta, takiego chórku może pozazdrościć niejeden topowy wykonawca. Serdecznie polecam posłuchanie solowych nagrań Jade MacRae dostępnych w „popularnych serwisach streamingowych”, której sekundowała równie zdolna Danielle De Andrea. A fakt, że panie równie pięknie śpiewają jak i wyglądają powoduje u mnie niedosyt spowodowany tym, że ze względu na dość restrykcyjne zasady fotografowania na tym koncercie nie udało mi się „ustrzelić” ich aparatem w poprawnym zbliżeniu i ciekawym kadrze.
No i na koniec, po gromkich brawach na stojąco przeszywający bis, którym był „Sloe Gin” i kolejny polski koncert Joe Bonamassy przeszedł do historii, a armia fanów artysty opuściła warszawski Torwar w pierwszych kroplach nadchodzącej od południa nawałnicy. Rzadko bywam na koncertach w stolicy, często czytam w relacjach narzekanie na akustykę Torwaru, ale pragnę podkreślić, że dźwięk na koncercie był po prostu zawodowy. Panowie akustycy zrobili co do nich należy w 110 %, a panowie od świateł wcale nie pozostawali za nimi w tyle – produkcja koncertu wyśmienita. Tak jak i organizacja tego sympatycznego wydarzenia, jak zwykle na najwyższym poziomie, pozostaje pogratulować Agencji Koncertowo-Wydawniczej DELTA kolejnego świetnie przygotowanego i zrealizowanego wydarzenia oraz pięknie podziękować za możliwość uwiecznienia kolejnego polskiego koncertu Joe Bonamassy redakcyjnym aparatem. Zapraszam do obejrzenia krótkiego fotoreportażu z tego koncertu.
Tekst i zdjęcia: Sobiesław Pawlikowski / Ada & Sobiesław Pawlikowscy Photography