Terminy pracy każdego pisma wydawanego regularnie są zawsze bezwzględne. Choćby nie wiadomo jak ważna byłaby nowa wiadomość, drukarnia czeka do określonej godziny wyznaczonego dnia. Później pozostaje informacja na stronie internetowej, albo w kolejnym numerze. Od odejścia George’a Michaela upłynęło już dobrych kilka tygodni. Nasz miesięcznik jest skierowany do czynnych muzyków i tych, którzy uważają muzykę za istotną wartość swego życia. Dlatego właśnie twierdzimy, że George Michael był naszym sławnym i wielce utalentowanym kolegą. Teraz gdy odszedł, nie darowalibyśmy sobie wspomnienia o nim…
George Michael urodził się w Londynie jako Georgios Kyriacos Panayiotou. Miał dwie starsze siostry. Ich ojciec, cypryjski Grek, przybył do Wielkiej Brytanii z początkiem lat 50. i ożenił się z tancerką, która szybko zakończyła karierę artystyczną. Był to człowiek twardo stąpający po ziemi, dlatego ogromnie zależało mu na porządnym wykształceniu dzieci i zdobyciu przez nie zawodu gwarantującego spokojny byt. Owszem, pozwalał synowi na śpiewanie w jakichś szkolnych zespołach. Czemu nie, on sam lubił muzykę, kupował stosy płyt. Jednak gdy dowiedział się, że jego syn, zamiast pojawiać się w piątkowe poranki w szkole średniej, wraz z kolegą z klasy grywa w londyńskim metrze, poczuł głębokie zaniepokojenie. Co gorsze, szybko wyszło na jaw, że zarobione w ten sposób pieniądze są tracone w różnych klubach podczas weekendu. Biedny tata, gdyby wiedział, że z innym szkolnym kolegą wkrótce założy zespół, pewnie czułby się jeszcze bardziej niekomfortowo.
WHAM!
Ten drugi nazywał się Andrew Ridgeley. Najpierw grali w zespole The Executive uprawiającym muzykę ska. Gdy młodzi ludzie pokłócili się i każdy poszedł w swoją stronę, oni dwaj najpierw imali się różnych zajęć, aż w końcu założyli swoją formację, Wham! Najważniejszym w niej człowiekiem był właśnie George. Dbał o repertuar pisząc własne piosenki, był głównym wokalistą, a gdy trzeba, także instrumentalistą. Andrew odpowiedzialny był za wizerunek całego przedsięwzięcia i należy powiedzieć, że stał się w ogromnym stopniu współautorem sukcesu. Pomysł do skomplikowanych nie należał, tylko trzeba go było, drobnostka, odkryć. Grupa miała być czymś w rodzaju boysbandu śpiewającego proste, rytmiczne piosenki, jakie każdy słuchacz zapamięta natychmiast. Ten wizerunek kilkakrotnie się zmieniał, może i udoskonalał, ale przez cały czas istnienia zespołu była to dwójka młodych mężczyzn, raczej mało skłonna do podjęcia tak zwanej normalnej pracy, lekko dystansująca się od rzeczywistości. Czasami byli ironiczni, kiedy indziej przede wszystkim dowcipni. Szybko dostrzegli, że z taką postawą, jaką reprezentowali na estradzie, chciałaby się identyfikować większość ich rówieśników. Przez kilka miesięcy rozkręcali się, szlifowali formę i sprawdzali podczas występów założoną formułę, a w 1982 roku podpisali pierwszy kontrakt płytowy. Debiutancki album nazywał się „Fantastic”. Najwyraźniej znaleźli idealną rynkową niszę, bo już ten krążek znalazł się na pierwszym miejscu list brytyjskich. To z niego pochodzi seria dziesięciu topowych singli, takich jak „Young Guns”, „Wham Rap!”, „Club Tropicana”. Gdy drugi krążek – „Make It Big” – dotarł do Stanów Zjednoczonych, natychmiast wszedł na szczyt notowań Billboardu. Wtedy stali się łakomym kąskiem dla koncernów płytowych, ostatecznie przejęła ich Sony Music, a wraz z tak gigantycznym podparciem błyskawicznie podbijali rynki światowe. Jeszcze latem 1984 roku nagrali piosenkę napisaną przez George’a gdy miał 17 lat. Nazywała się „Careless Whisper” i stała się największym sukcesem autorskim w całej jego karierze. Grupa Wham! nagrała trzy albumy. Na ostatnim pojawił się utwór od tego czasu katowany bez litości przez wszystkie stacje radiowe i centra handlowe w okresie Bożego Narodzenia. Przeprowadzano konkursy, kto w danym roku usłyszał jako pierwszy lub ostatni „Last Christmas”, bądź ile razy w ciągu dnia jakieś radio raczyło swych słuchaczy tym utworem… Jedno jest pewne, Bożego Narodzenia bez tej piosenki zwyczajnie być nie może.
Koncertowali w wielu krajach. Do historii przeszło ich dziesięciodniowe tournee po Chinach. Przygotowania do niego trwały osiemnaście miesięcy. Władze piętrzyły trudności jak tylko mogły, ale w końcu udało się. Rzecz przeszła do historii, bo Wham! jako pierwsza zachodnia grupa pop zagrała w Państwie Środka. Sukces artystyczny i prestiżowy był ogromny, w tamtym czasie mnóstwo największych sław miało przemożną ochotę na dokonanie podobnego wyczynu, ale tylko im się udało! Menadżer grupy, Simon Napier-Bell, napisał nawet na ten temat książkę, „I’m Coming To Take You To Lunch”, podobno studiowano ją zarówno wśród ludzi show-biznesu, jak i kręgów politycznych.
Wiosną 1986 roku George Michael i Andrew Ridgeley wydali oświadczenie o planowanym zakończeniu wspólnej działalności. Nikt wówczas tego nie rozumiał. „Co im odbiło?! Jak może zwijać manatki grupa zarabiająca takie pieniądze i gromadząca tysiące widzów na koncertach?”. Ten cytat z miesięcznika „The Rolling Stone” był wówczas na ustach milionów fanów Wham! Do dzisiaj sprzedano 28 milionów albumów (trzech płyt studyjnych i trzech kompilacyjnych), a do tego należy jeszcze dodać 15 milionów sprzedanych singli. 28 czerwca 1986 roku odbył się na stadionie Wembley pożegnalny koncert, The Final, na który pofatygowały się 73 tysiące widzów. Padł ówczesny rekord oraz hektolitry łez rozpaczających fanek i fanów.
Rzeczywistym powodem rozpadu grupy były ambicje Michaela.
To co robiliśmy w Wham! było miłe, ale obaj nie chcieliśmy być utożsamiani z tym, co wyprawialiśmy na estradzie. Porządnie wykonywaliśmy swą pracę, ale przecież z tymi gogusiami, jakich graliśmy, nie mieliśmy nic wspólnego. Poza tym… W tamtym czasie poznałem pewnego aktora. Jako młody człowiek marzył o graniu w spektaklach Szekspira i Czechowa. Skończył z wyróżnieniem szkołę aktorską i wygrał konkurs na serial telewizyjny. Myślał że pogra tam chwilę, tymczasem spędził w studio dziewiętnaście lat. Mówił do mnie: „Widzisz, ja już nic innego w życiu nie zagram, tylko tego kretyna. Rzygam tym. Nie zrób kiedyś mojego błędu. No to nie zrobiłem. Poza tym chciałem pokazać, że coś naprawdę potrafię i że tym czymś nie musi być kolejna głupawka”.
KARIERA SOLOWA
Prawdę mówiąc już poprzednio nagrał dwa solowe single, „Careless Whisper” w 1984 i dwa lata później „A Different Corner”. Swój samodzielny byt zaczął genialnym duetem z samą Arethą Franklin, jedną ze swoich ulubionych wokalistek. Trudno powiedzieć, dlaczego wielka gwiazda soulu, r&b i gospel zgodziła się na ów duet. George, owszem, tworzył przebój za przebojem, ale były to łatwe i w gruncie rzeczy niezmiernie proste utwory. Ona sama twierdziła, że dostrzegała w Michaelu zawsze spore, nieujawnione możliwości. Czy tak istotnie myślała, trudno powiedzieć. Przyznaję od razu, że zwróciłem na niego uwagę po raz pierwszy właśnie po ich wspólnym nagraniu. Docenili je także najsurowsi krytycy. Za najlepszą interpretację „I Knew You Were Waiting (For Me)” otrzymali nagrodę Grammy.
George Michael od tego czasu rzeczywiście zmienił swój sposób pisania utworów, były one już z reguły „o czymś”. Zawsze miał łatwość komponowania zgrabnych melodii, choć do tego czasu poza pop praktycznie nie wychodził. Teraz przypominał sobie często, że istnieje rock, czasem nawet soul i r&b. W 1987 roku nagrał swój pierwszy solowy album, „Faith”. Piosenki do niego pisał kilka miesięcy, tylko jedną z nich, „Look at Your Hands” tworzył we współpracy z Davidem Austinem. Pierwszym zwiastunem całości stał się utwór „I Want Your Sex”. Po raz pierwszy w jego karierze wybuchł prawdziwy skandal. Tekst uznano za zbyt śmiały i wręcz ociekający seksem. W rezultacie znaczna część stacji radiowych odmawiała nadawania go w dzień, żeby nie zgorszyć części słuchaczy. Ta obrona obyczajowych pryncypiów znakomicie wzmogła zainteresowanie nadchodzącym albumem. Drugi singiel, wypuszczony na chwilę przed całym krążkiem, był piosenka tytułową. „Faith” uznano powszechnie za jeden z najlepszych utworów, jakie kiedykolwiek napisał. Gdy po kilku dniach album znalazł się w sklepach, ustawiały się po niego długie kolejki po obu stronach oceanu. Krytycy nie szczędzili największych pochwał. „It’s pop/rock masterpiece!”, „Najlepszy album jakie słyszałem w ostatnich dwóch dekadach”, „Oto nowa gwiazda!”, „Skok do czołówki z pomocą jednego krążka”… Takie fragmenty recenzji w najpoważniejszych pismach, nie tylko muzycznych, można długo cytować, ale jeszcze bardziej przemawia do wyobraźni nagroda Grammy za najlepszy album 1989 roku, statuetka American Music Award czy Ivor Novelo Award dla najlepszego kompozytora. Sukces komercyjny był równie kolosalny: 25 milionów sprzedanych do dziś egzemplarzy na całym świecie robi oszałamiające wrażenie. Powstał też całkowity rozbrat z ładnym, delikatnym łobuziakiem, którego zastąpił przystojniak w skórze z dwudniowym zarostem.
Z początkiem września 1990 ukazał się drugi album solowy George’a, „Listen Without Prejudice Vol. 1”. Po poprzednim trzęsieniu ziemi oczekiwano po nim Bóg wie czego, choć powtórzenie tak ogromnego sukcesu jest z gruntu niemożliwe. „Listen…” był głównie połączeniem ballad ze stylizowanymi na folk piosenkami rockowymi. Pierwszy singiel nazywał się „Praying for Time” i natychmiast doszedł do pozycji No.1 Billboardu. Na całym świecie album sprzedano w ilości 8 milionów, ale w Stanach jakoś nie wiodło mu się w sklepach najlepiej. Jasne, że każdy autor i wykonawca marzy po nocach, żeby takie rezultaty uzyskać, ale z „Faith” zdarzyło się ponad trzy razy lepiej. Recenzje ukazały się przyzwoite bądź dobre, choć nadmiaru zachwytu nie było. Po jakimś czasie George Michael podał do sądu Sony Music, wydawcę krążka, oskarżając wytwórnię o machlojki przy wydawaniu i promocji, choć proces nic nie dał. Najbardziej znaczącą pamiątką po tym albumie jest teledysk do utworu „Freedom! 90”. George nie pokazuje się w nim wcale, na ekranie widać wyłącznie poruszające ustami supermodelki. Znakomity pomysł wzbudził lawinę komentarzy i zachwyty krytyków. Ten singiel przyniósł mu kolejną Grammy. Nawiasem mówiąc, niektórych to zastanawia, że nagrał jedynie pięć albumów studyjnych, dwie kompilacje i 44 single, łącznie sprzedane w ilości grubo przekraczającej 100 milionów.
Wszyscy wiemy, niezmiernie trudno oddzielić życie prywatne od zawodowego, w wypadku gwiazd światowego formatu, towarzyszącej im cały czas chmary dziennikarzy i fotoreporterów, dybiących na cokolwiek, co można rzucić na żer tabloidom, to już absolutnie nieprawdopodobne. Od koncertu „Rock in Rio”, będącym częścią trasy promocyjnej albumu „Listen…”, stało się jasne, że George ma nową, wielką miłość, brazylijskiego projektanta Anselmo Feleppę. Niestety, związek skończył się tragicznie. Anselmo okazał się nosicielem wirusa HIV i zmarł na udar mózgu. Zrozpaczony George Michael potrzebował trzech lat na powrót do jako takiej równowagi. Zmarłemu przyjacielowi dedykował swój kolejny album, „Older”. Nawiązania w tekście były zupełnie czytelne, ale w wywiadach na pytanie o preferencje, twardo odpowiadał, że homoseksualistą nie jest. Płyta była spokojna, nawet momentami nastrojowa, a obok popu i soulu, znalazło się na niej także, po raz pierwszy w jego twórczości, sporo elementów jazzowych! On sam też przebudował swój wizerunek, ostrzygł włosy, zapuścił bródkę. Ci, którzy byli blisko niego twierdzili, że naprawdę ogromnie cierpiał. Ponownie wszędzie w świecie sprzedało się 8 milionów tego krążka, życzliwie przyjętego przez krytykę.
Płyty zawsze stanowią wizytówkę każdego muzyka, jednak jeszcze istotniejsze znaczenie mają koncerty. George Michael miał kilka wspaniałych tras światowych i bardzo wiele pomniejszych. To prawda, nie wszystkie płyty miał udane, a nawet na tych najlepszych znalazły się gorsze nagrania. Jednak jeśli chodzi o koncerty, uchodziły one za mistrzostwo świata. Wielu znawców tematu twierdzi, że nigdy ani Madonna, ani Michael Jackson, nie mieli tak znakomitych występów.
Niedawno zmarła aktorka i piosenkarka Debbie Reynolds, była znana z tego, że lubiła recenzować koncerty gwiazd. Pisywała na ten temat do kilku pism.
Kiedy poszłam na jego wieczór, wiedziałam przecież, że to raczej nie moja muzyka ani mój ulubieniec, jednak postanowiłam sama sprawdzić. Przeżyłam szok! Ten młody człowiek wszystko umiał, porwał publiczność od pierwszego wyjścia i trzymał tak za mordę do zgaśnięcia reflektorów. Miał w sobie nieprawdopodobną siłę witalną, niesłychany wdzięk, życzliwość dla każdego widza. Panował nad każdym fragmentem recitalu. Jak on się tego nauczył, kto go reżyserował, diabli wiedzą! Oczywiście miał do pomocy technikę, różnych wykonawców, to było idealnie zrobione, ale przecież bez jego niebywałego talentu to byłoby się nie udało! Brawo! Następnego dnia miałam wszystkie jego albumy i single, które dokładne przestudiowałam. Geniusz!
Widziałem jego trzy płyty koncertowe, robią rzeczywiście ogromne wrażenie.
Jaka szkoda, że w życiu prywatnym nawet cienia tego geniuszu nie przejawiał! Zarobił w życiu bajeczną fortunę i prawdą jest, że bez żadnego rozgłosu przekazywał ogromne kwoty na cele charytatywne. Wielu ludzi pokrzywdzonych przez los pisze teraz na różnych blogach, że swoje życie zawdzięczają tylko jego pieniądzom przeznaczonym na zabiegi, medykamenty, edukację. Jednak ten sam George Michael robił również rzeczy kompletnie nie licujące z jego osobowością i skrajnie nieodpowiedzialne. Całe lata uzależniał się od różnych narkotyków, pił, niepotrzebnie dawał prowokować do różnych ekscesów natury obyczajowej, choć wiedział, że tabloidy mu niczego nie odpuszczą. Nieobce były mu także kłopoty z prawem. Widocznie taka dwoistość natury była mu sądzona.
Kochali go zwykli ludzie, liczyły jego piosenki i ciepło, jakie dawał. W dzień jego śmierci nie tylko w Wielkiej Brytanii doszło niemal do zbiorowych ataków histerii. Odszedł w swoim domu, w absolutnym spokoju, po prostu się nie obudził. Niektórzy mówią, że przedawkował prochy z alkoholem. Może i tak, ale jakie to ma znaczenie?
Elton John napisał, że:
George był jednym z najlepszych melodyków naszych czasów, dzieckiem wielu talentów i wielkiego wdzięku, za co uwielbiały go miliony ludzi.
Czy nie to jest najważniejsze?
Tekst: Andrzej Lajborek
Strona internetowa artysty: www.georgemichael.com
Artykuł ukazał się w numerze 2/2017 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: George Michael podczas koncertu w Antwerps Sportpaleis w Belgii w 2006 roku; fot. Yves Lorson (CC BY 2.0)