Tegoroczna edycja Colours Of Ostrava nabiera rozpędu. Za nami drugi dzień festiwalu pełen muzycznych i około-muzycznych wrażeń. Festiwalowe spędzanie czasu wszak to nie tylko koncerty, ale też leniwe snucie się po terenie imprezy i odwiedzanie setek stoisk wystawców, korzystanie z atrakcji turystycznych nieczynnego kombinatu w Dolnych Witkowicach z obowiązkowym wjazdem windą na Bolt Tower – a na szczycie wieży oprócz podziwiania panoramy okolic Ostrawy, można wypić pyszną kawę. Szacunek budzi troska i dbałość organizatorów festiwalu o komfort osób z niepełnosprawnościami. Ekipa przygotowująca imprezę dba o to, żeby nie było barier, postawiono wiele trybun dostosowanych dla ludzi mających trudności z poruszaniem się, zadbano o dużą ilość dostosowanych dla nich sanitariatów, przygotowano ciągi komunikacyjne. Wśród tłumu da się zauważyć wiele osób poruszających się na wózkach inwalidzkich, to dowód na to, że działania organizatorów są skuteczne i dobrze zrealizowane.
Podczas pierwszych koncertów drugiego dnia imprezy ilość widzów pod scenami regulowała raczej pogoda niż jakość dźwięków płynąca ze scen. Upalna atmosfera i palące słońce powodowały, że ludzie kryli się w cieniu drzew bądź chowali w namiotach gastronomicznych, a przy barierkach pod estradami meldowali się najbardziej dzielni i odporni na skwar melomani. Na dużej scenie dzień rozpoczął się dyskotekową energią w starym stylu zaprezentowaną przez popularny skład MIG 21. Grupa działająca od 1998 roku pomimo żaru lejącego się na plac przed Ceską Sporitelną Stage porwała do tańca i wspólnej zabawy wielu słuchaczy. Na głównej festiwalowej scenie tego dnia usłyszeliśmy również rozkoszny recital tria Khruangbin z pięknie płynącymi psychodelicznymi kompozycjami. Basistka (określana w festiwalowych materiałach jako ikona mody) Laura Lee z różowym Fenderem wraz z bębniarzem Donaldem DJ Johnsonem pięknie tworzyli akompaniament dla ciekawie grającego gitarzysty Marka Speera.
Wyśmienity był także występ Bat For Lashes – zjawiskowa Natalia Khan w towarzystwie dwóch instrumentalistek grających na basie i klawiszach, stworzyła znakomity klimat i pokazała, że muzyka pop niejedno ma imię. Headlinerem, który przyciągnął pod estradę największy tłum był Sam Smith. Na scenie pojawiła się rozbudowana scenografia, znakomicie brzmiący zespół, a nienachalny, bardzo przyjemny pop w wykonaniu tej megagwiazdy pięknie zamknął drugi dzień festiwalu.
Na drugiej co do wielkości T-Mobile Stage bardzo ciekawie zaprezentował się słowacki artysta Billy Barman i mający tureckie korzenie Ummet Ozcan. O ile nie jestem miłośnikiem „didżejki”, to setu tego artysty wysłuchałem z przyjemnością, bo bity i ostre rytmy były okraszone ciekawymi, etnicznymi elementami i jako spójna całość była ciekawa, nawet dla człowieka, który preferuje żywe, zespołowe granie. Ostatnim bandem, który wszedł na tę scenę drugiego dnia festiwalu był czeski Tata Bojs. Bardzo dobry występ, reakcja publiczności owacyjna, panowie cieszą się w Czechach zasłużoną estymą. Alternatywna grupa działa od 1988 roku umiejętnie miksując w swojej muzyce altrock z elektroniką i popem, a ich mocną stroną są filozoficzne, często zaangażowane teksty.
Jedno z naszych ulubionych festiwalowych miejsc to Orlen Drive Stage, gdzie line-up wypełniają wykonawcy często reprezentujący scenę ethno, world, można tu usłyszeć także odrobinę bluesa czy klasycznego rock’n’rolla. Nasza narodowa duma została mile połechtana występem tria Sutari, które otworzyło drugi dzień festiwalu. Pięknie zagrała Sara Curruchich z Gwatemali w kwartecie złożonym z samych kobiet. Piękna muzyka niosła przesłanie zrozumiałe chyba dla wszystkich słuchaczy, nawet gry artystka śpiewała w ojczystym języku kaqchikel. Bardzo malowniczo zaprezentowali się goście z Tajwanu. Esencję formacji JhenYueTang można chyba streścić w jednym zdaniu: „Dzielenie się jest najważniejszą cechą i duszą muzyki”. Tak przynajmniej uważają jej członkowie, którzy swoją twórczość określają jako próbę przybliżenia kultury popularnej i wprowadzenia do niej idei tajwańskiego kanonu duchowego. Ich spektakularnym występom muzycznym towarzyszy poczucie spektaklu, ale także szacunek dla misji przypominania młodszemu pokoleniu o korzeniach tajwańskiej tradycji. I na koniec koncert, który akurat tego dnia dał nam najwięcej radości i mówiąc kolokwialnie „zrobił nam dzień”. Mowa o Londyńczykach z Tankus The Henge. Niby klasyczny rock’n’roll z domieszką rockabilly, ale panowie ekumenicznie sięgają choćby po reggae i bluesa, a to, co wyprawiają na scenie to jest kosmos. Kapeli z taką energią, z takim podejściem do rockandrollowego show nie widziałem od dawna, i mam nadzieję, że ponownie zobaczę – polecam tych aparatów polskim promotorom i organizatorom festiwali. Ci wyśmienici muzycy rozbujają nawet najsmutniejszą tancbudę, wierzcie mi na słowo.
A co na mniejszych scenach? Na Cacao Stage po roku powróciła Nessi Gomes, co odnotowuję z radością, gdyż podobnie jak 12 miesięcy temu ochoczo dałem się zabrać tej wysublimowanej artystce w świat jej uduchowionej krainy łagodności. Cudne wrażenia, polecam czytelnikom odnalezienie nagrań Nessi w sieci. Na Full Moon Stage udało się usłyszeć słowacką formacja Drť, skupioną wokół kompozytora i multiinstrumentalisty Miroslava Tótha z alternatywnym programem skupionym na słowackim tangu.
Na Fresh Stage wystąpił japoński producent Yogetsu Akasaka który za konsoletą, na której tworzy pętle dźwiękowe swojego głosu, występuje w stroju buddyjskiego mnicha, którego ścieżką postanowił podążać dziewięć lat temu. I „last but not least” – po raz drugi na festiwalu tym razem na dużej scenie zaśpiewał Murdo Mitchell indie-folkowy piosenkarz i autor tekstów. Nie przegapcie koncertów tego fantastycznego Szkota!
Tekst i zdjęcia: Ada i Sobiesław Pawlikowscy
strona internetowa: colours.cz