Tak wspaniałej powojennej pieśniarki jak ona, nie było i zapewne nie będzie. Dla tych, którzy kiedykolwiek spotkali się z Ewą Demarczyk choć raz, poprzez radio, płyty, telewizję, a tym bardziej występy, pozostanie na zawsze synonimem najwyższej sztuki, do której dostęp, poza nią, mieli w XX wieku chyba tylko Edith Piaf, Jacques Brel i Charles Aznavour. Kiedyś Lucjan Kydryński nazwał ją „Czarnym aniołem polskiej piosenki” i to określenie przylgnęło do niej na stałe.
Nie od razu myślała o śpiewaniu. Najpierw była podstawowa i średnia szkoła muzyczna w klasie fortepianu. Miała talent, ale śmiertelnie nudziły ją pasaże i wprawki, wobec tego po maturze co prawda zdawała do PWSM, ale zainteresowała się architekturą, gdzie też ją przyjęto. Po raz pierwszy w życiu zaśpiewała w lutym 1961 roku na krakowskim Balu Rymarza. Co prawda obecni tam nie przyszli po to, by słuchać nieznanej studentki, ale zainteresowała swoim śpiewaniem wiele osób. Zgodziła się później na wykonanie kilku piosenek w kabarecie studentów Akademii Medycznej, „Cyrulik”. Właśnie tam usłyszał ją związany z Piwnicą Pod Baranami saksofonista Przemysław Diakowski, który przybiegł z informacją na temat utalentowanej dziewczyny do Piotra Skrzyneckiego i Zygmunta Koniecznego. Obaj popędzili następnego dnia do „Cyrulika” i osłupieli: Diakowski miał rację!
24 czerwca 1962 roku, rozgrzany do białości Skrzynecki wskoczył na piwniczną scenę, zadzwonił trzy razy i wykrzyczał:
Miałem powiedzieć „dobry wieczór”, porządnie się przywitać, ale nie mogę! Przed państwem dziewczyna, o której zaraz będą mówili wszyscy: Ewa Demarczyk!
Przy fortepianie usiadł Konieczny, a przed mikrofonem stanęła dwudziestojednolatka, która nie bardzo wiedziała co ma zrobić z rękami. Za to miała już wtedy piękny, dramatyczny głos, lekko egzotyczną urodę, wielkie, ciemne oczy. Do tego dysponowała miała taką siłą artystycznego rażenia, że wszyscy oniemieli, zwłaszcza gdy usłyszeli „Rebekę”, a potem jeszcze przedwojenny przebój, „Puchowy śniegu tren” i skomponowane dla niej „Czarne anioły”. W Piwnicy już została na dziesięć lat. Skrzynecki podobno dał jej jedną jedyną radę: „Zapomnij o rękach i patrz po prostu w reflektor”.
Nie była osobą zbyt dowcipkującą, ale mieszkała blisko Rynku, jej mama robiła świetne zupy, no i była znakomitą krawcową, która momentalnie zaczęła obszywać wszystkie piwniczne gwiazdy, więc życie towarzyskie szybko przeniosło się do domu Ewy. Ona sama zdecydowała o krakowskiej szkole teatralnej, którą ukończyła w 1966 roku. Nawiasem mówiąc nigdy nie zagrała w teatrze, ani poza nim, bo ta praca, jak sama mówiła, nudziła ją.
Na pierwszy festiwal w Opolu w 1963 roku Demarczyk przygotowała „Karuzelę z madonnami”, „Czarne anioły” i „Taki pejzaż”. „Mama skończyła szyć sukienkę na godzinę przed koncertem, ale jeszcze przy prasowaniu wylała się na nią woda”. Cała rodzina bibułkami ją suszyła, ale się udało. „Narodziła się gwiazda”! Za pieniądze z nagrody Konieczny kupił magnetofon szpulowy, a Demarczyk – skuter.
W styczniu 1964 zaproszono Ewę na przesłuchanie do Olimpii, któremu przewodniczył jej legendarny szef, Bruno Coquatrix. Konieczny wspominał: „Na tym przesłuchaniu na widowni siedziało osiemset osób, a na scenie przed nami występowali mało znani w Paryżu artyści, na przykład Beatlesi”. Ewa zaśpiewała siedem piosenek, po których Coquatrix klęknął przed nią i powiedział, że zrobi z niej gwiazdę na miarę Piaf. Warunek jeden: będzie śpiewała po francusku. Odmówiła! Gdyby podpisała kontrakt, miałaby świat u stóp. Później jeszcze śpiewała w Paryżu kilka piosenek po francusku, a nawet hiszpańsku i rosyjsku.
Koledzy ze szkoły teatralnej wspominają ją jako sympatyczną koleżankę, ale poza uczelnią nie była oazą spokoju. Ogromnie uparta, mówiąca tylko o sobie, nieznosząca sprzeciwu, zaborcza, niesprawiedliwa w ocenach, zmieniająca zdanie co minuta, skłócona z muzykami… Na jej recitalach musiały być dwa czarne fortepiany. W Kijowie w ostatniej chwili wnoszono w miejsce brązowego, czarny. Do tego czarna, matowa podłoga, określone reflektory i ośmiu muzyków grających po ciemku, bo światło padało tylko na nią. Kochała prowokację, na koncerty w Izraelu kupiła sobie ogromny krzyż zawieszony na szyi. W Rumunii samochód z nią stał kilka godzin na poboczu, bo drogą przeleciał czarny kot. Gdy skradziono jej samochód, cała ekipa szukała go siedem godzin, kierując się wyłącznie wskazówkami jasnowidza. Konieczny w którymś momencie tego nie wytrzymał i zerwał z nią wszelkie więzi.
Jego następcą został Andrzej Zarycki, poznany na pokładzie „Batorego”. Dostała od niego znakomite piosenki, między innymi „Cygankę”, „Skrzypka Hercowicza”, „Sur le pont d’Avignon”… Ewa potrafiła jeden utwór próbować pół roku, zamęczała muzyków wielogodzinnymi próbami, albo nie przychodziła w ogóle. Razem z Zaryckim wytrzymali do 1985 roku i zerwali wszelkie kontakty.
Jako artystka nie zrobiła ani jednego fałszywego ruchu. Naprawdę hipnotyzowała publiczność. Stawała na scenie w prostej, czarnej sukience uszytej przez mamę, w ostrym makijażu, z mocno podkreślonymi kącikami oczu. No i śpiewała tak, że kilku krytyków twierdziło, że jej talent i głos są żywym dowodem na istnienie Boga. Rzeczywiście, śpiewała fenomenalnie, czyniąc z każdej piosenki osobne dzieło sztuki, grając na emocjach widzów w dowolny, założony przez siebie sposób. Zmuszając słuchaczy do wzruszenia, dysponowała jednocześnie jakąś nieprawdopodobną magią, udowadniając w każdym momencie swój styl, osobowość i indywidualność. Hipnotyzowała każdą widownię, nawet taką, która nie znała polskiego. Rzecz ciekawa, podkreślana przez muzyków: kiedy śpiewała, nigdy nie mrugała. Jej kilkuletni skrzypek, Zbigniew Wodecki wspominał, że nie zdarzyło się nigdy, w kraju bądź za granicą, by na końcu recitalu nie było przynajmniej dziesięciominutowej owacji, najczęściej na stojąco. „Można ją było nienawidzić, ale nie można było jej nie kochać!”, powiedział kiedyś.
Demarczyk nagrywała mało, własne płyty raczej jej nie pociągały. Gdy miała cykl recitali w największych miastach Rosji, przyszli do niej przedstawiciele wytwórni Melodia, oferując cztery dni na nagrania dużej płyty. Będąc wtedy akurat w Moskwie, Ewa powiedziała: „Jesteście profesjonalistami? To rozstawcie jutro mikrofony, będziemy o 12.00”. Całość nagrania, oczywiście po rosyjsku, trwała cztery godziny…
Włodarze Krakowa zaproponowali jej w 1986 roku prowadzenie własnego Teatru Ewy Demarczyk. Jak zwykle, chciała go prowadzić na własnych warunkach. Śpiewała rzadko, często odwoływała zaplanowane i już sprzedane koncerty. Inicjatywa trwała krótko, na dodatek pewien spryciarz oszukał ją do tego stopnia, że w końcu wynajęta firma dosłownie wyrzuciła ją z zajmowanych pomieszczeń.
Są tacy, którzy twierdzą, że pod koniec lat dziewięćdziesiątych jej głos już nie miał dawnej siły i blasku. Wycofała się ze śpiewania, przestała odbierać telefony i zamieszkała w swoim domu w Wieliczce. Przyjaciołom mówiła, że pielęgnuje ogród i sad. Mówią, że zrobiła tak, jak Greta Garbo, której nikt nie widział starej. Ostatni raz publicznie śpiewała w Teatrze Wielkim w Poznaniu 8 listopada 1999 roku. Dwa lata przedtem najzupełniej świadomie nie przyszła na pogrzeb swego odkrywcy i mentora, Piotra Skrzyneckiego. Skonfliktowała się nawet z własną siostrą… Żal, że przez tyle lat wybrała ciszę i wyrosło całe pokolenie, które nigdy jej na estradzie nie widziało.
Największa i najwspanialsza dama polskiej piosenki, która wprowadziła ją na niebotyczne wyżyny, jedyna taka, odeszła w swoim domu, miała 79 lat.
Tekst: Andrzej Lajborek
zdjęcie: Ewa Demarczyk (fot. Jan Popłoński; skan z miesięcznka „Ty i Ja” z 1966 roku; Public Domain)