Nieczęsto się zdarza w naszym świecie, że nagle, na wszystkich kontynentach obchodzi się setną rocznicę urodzin artystki, która nie była gwiazdą rocka ani popu i nie sprzedała milionów płyt. Jednak w tym wypadku nie na najmniejszych wątpliwości, że chodzi o jedną z najwybitniejszych artystek XX wieku – Billie Holiday.
Życiorys Billie Holiday: Początki
Jej życiorys jest ogromnie smutny, zawirowany przez los, słabości samej zainteresowanej i wstrętnych ludzi. Billie Holiday tak naprawdę nazywała się Eleonora Fagan Gough i była owocem kilkudniowej miłości swej nastoletniej matki, Sadie z niewiele starszym partnerem, Clarencem Holiday’em, muzykiem mającym spore aspiracje. Faktem jest, że grywał także w dobrych zespołach, choćby w orkiestrze Fletchera Hendersona. Młody człowiek nie chciał nawet słyszeć o ojcowskich powinnościach związanych z koniecznością opieki nad kompletnie nieoczekiwaną córeczką i czmychnął tak szybko, jak to tylko było możliwe. Później kontaktował się z córką niezwykle rzadko.
Trudne dzieciństwo w Baltimore
Choć urodziła się w Filadelfii w 1915 roku, matka szybko zamieszkała z nią w murzyńskim getcie w Baltimore, gdzie nie było ani łatwo, ani bezpieczne. W tej sytuacji Sadie wyszła za mąż za niejakiego Philipa Gougha i przez kilka lat dziewczynka miała mniej więcej stabilny dom. Niestety, małżeństwo rozsypało się, a ciągle bardzo młoda matka nie bardzo sobie umiała radzić z rzeczywistością. W kilku biografiach poświęconych Holiday, w wielu miejscach z sobą niezgodnych, mówi się, że matka często podrzucała córkę różnym sąsiadom, gdy szła do, jak to nazywają autorzy eufemistycznie, „damsko-męskiej roboty”.
W szkole dla trudnych Afro-Amerykanek
W końcu Billie została posłana do House of Good Shepherd, cieszącej się złą sławą szkoły dla trudnych Afro-Amerykanek. Miała dziewięć lat, była najmłodsza. Kilka razy kazano matce zabrać ją stamtąd, choć nie bardzo było dokąd. Ostatecznie ukończyła tę szkołę, ale wiadomo też, że w tym czasie jedenastoletnią Billie zgwałcono, co miało kolosalny wpływ na całe jej późniejsze życie.
Nowy Jork i pierwsze kroki w świecie muzyki
Razem z matką przeniosły się do Nowego Jorku w końcu lat 20. Sadie wciąż wierzyła w odmianę losu i związek z królewiczem z bajki, ale piła każdego dnia. Billie nie miała wyjścia, żeby nie umrzeć z głodu zatrudniała się jako służąca, choć bywała też często prostytutką. Błyskawicznie poznała smak alkoholu i prochów. Twierdzi, że równie szybko opanowała sztukę życia w skrajnej nędzy. Ucieczki od rzeczywistości szukała w muzyce, śpiewając „do płyt”, razem z Bessie Smith i Louisem Armstrongiem. W którymś momencie zaczęła śpiewać w lokalnych klubach na Harlemie i właśnie w jednym z nich usłyszał ją John Hammond. To był najwybitniejszy w dziejach wyszukiwacz talentów. Do jego obowiązków należało odkrycie kogoś, kto rokuje wybitne nadzieje dla wytwórni i umożliwienie pierwszych nagrań, aby szefowie odpowiedzialni za wyłożenie kapitału początkowego na takiego artystę, mogli się przekonać, że nie wyrzucili pieniędzy bezpodstawnie. Hammond ułatwił kariery takim gwiazdom, jak Benny Goodman, Count Basie, Aretha Franklin, Bob Dylan, Bruce Springsteen, Pete Seeger, więc już wiadomo, o kim mowa. Był jedną z najważniejszych figur świata muzyki XX wieku, a przy okazji aktywistą walczącym o równe prawa dla wszystkich Amerykanów. Gdy posłuchał Billie, natychmiast wiedział, że odkrył przepięknej urody, choć jeszcze nieoszlifowany diament. „Zmieniła całe moje myślenie o muzyce, była pierwszą wokalistką jaką słyszałem, która śpiewała piosenki tak, jakby improwizowała temat jazzowy!” Zaproponował jej nagrania z klarnecistą i szefem dziewięcioosobowego big-bandu, niejakim… Benny’m Goodmanem. Co prawda miały to być głównie nagrania promocyjne dla Goodmana, ale nagrali razem kilkanaście utworów, w tym pierwsze komercyjne, „Your Mother’s Son-in-Low” i prawdziwy hit z 1934 roku, „Riffin’ the Scotch”. Płyty, zwłaszcza jazzowe, w tamtych czasach wydawano w małych nakładach, a sprzedaż na poziomie kilku tysięcy była już uznawana za sukces, zatem „Riffin’…” ze sprzedażą 5000 sztuk, to był prawdziwy wyczyn. Billie miała niebywałe poczucie rytmu, znakomicie frazowała, objawiała ogromny temperament, a to wszystko skutecznie pokrywało niedostatki wokalne. Małe estradki w klubach porywała już wcześniej, teraz celem stawała się publiczność całej Ameryki. Już wcześniej, w symboliczny sposób odrywając się od przeszłości, zaczęła występować pod pseudonimem Billie, pożyczonym od ukochanej gwiazdy filmowej, Billie Dove. Poniekąd na przekór osobistym doświadczeniom, śpiewała coraz lepiej i pewniej. W 1934 roku występowała wiele razy w słynnym Apollo Theater, w sercu Harlemu. W pierwszym tygodniu jej styl, polegający na celowym opóźnianiu frazy, przeciąganiu poza kreskę taktową, nie spodobał się wielu słuchaczom, ale później dostosowała się do wymagań tej publiczności, odnosząc niebywały sukces. Rok później wystąpiła w filmie muzycznym u boku Duke’a Ellingtona, „Symphony In Black: A Rhapsody of Negro Life”, gdzie zaśpiewała jeden ze swych wielkich przebojów, „Big City Blues”. W tym samym roku Hammond zorganizował jej studyjną sesję nagraniową z zespołem Teddy’ego Wilsona. Tym razem dano jej do zaśpiewania cztery piosenki, a członkami tej grupy byli sami wielcy: Wilson, Goodman, Eldridge i Webster. Muzycy byli oczarowani Billie, okazało się bowiem, że zwykłe, banalne piosenki potrafiła zaśpiewać w ogromnie emocjonalny, niezwykły sposób, czyniąc z nich prawdziwe dzieła sztuki. Wilson, przecież sam artysta najwyższej klasy, wspominał: „Nigdy do tamtej pory nie słyszałem, żeby komukolwiek powiódł się taki ryzykowny eksperyment. A tu nagle przychodzi dziewczyna, która niby coś tam śpiewała, ale przecież nikt jej niczego nie uczył, nie pokazywał. I taki ktoś nagle wymiata głosem, jakby spędziła na estradzie dekady, idzie po swoje spokojnie. Mimo, że widziałem te piosenki przed nagraniem inaczej, natychmiast zgodziłem się, jak wszyscy, na jej wersję. Do cholery, było w tym coś niezwykłego i przejmującego zarazem”. Miał rację. Kto słuchał „The Man I Love”, „All Of Me”, „Backin Your Own Backyard”, ten wie, o jakim poziomie wykonawstwa mówimy. Niecałe półtora roku śpiewała z big-bandem Counta Bassiego i mimo znacznych osiągnięć odeszła niemal z dnia na dzień, a na dodatek natychmiast znalazła się w orkiestrze Arta Shawa. Wszyscy jej członkowie byli biali, co nie ustrzegło Billie przed atakami rasistów podczas występów na Południu, w związku z czym po prostu odeszła z orkiestry.
Od tej chwili śpiewała już na własny rachunek. Krytycy zajmujący się jazzem twierdzą, że najwspanialszy artystycznie jej czas, to lata 1935-1942. „Ona wszystko śpiewa po swojemu. Na dodatek robi to tak cholernie pięknie, że potrafi wzruszyć nawet akompaniujących muzyków! Niby nigdy nie wie jak zaśpiewa kolejny, nowy numer, a wychodzi i robi z nim, co chce. Przy tym jest we wszystkim taka prawdziwa, że niech mnie szlag trafi, jeśli słyszałem kogokolwiek lepszego!” Tak opowiadał o Billie saksofonista, Lester Young, z którego zespołem wielokrotnie nagrywała, a ich wzajemnie porozumienie muzyczne stało się wręcz legendarne. Przyjaźnili się długie lata. To on ją nazwał Lady Day, a ta sympatyczna ksywka przylgnęła do niej na zawsze, podobnie jak białe gardenie, jakie sobie wplatała we włosy przed każdym koncertem. Styczeń 1939 roku przywitała z orkiestrą Franka Newtona w słynnym Cafe Society, gdzie całą widownię rzuciła na kolana. Tu już nikt nie miał wątpliwości, że Billie jest wielką gwiazdą, godną gwiazdorskiego kontraktu. Płyta „Strange Fruit”, nagrana dla wytwórni Commodore w tym samym czasie, uważana jest dziś za jedną z najważniejszych, nie tylko dla Holiday, ale i dla całego XX-wiecznego jazzu. Tytułowa piosenka, mówiąca o upodleniu czarnoskórych obywateli amerykańskich, wykonywana przez nią wstrząsająco, rodem z makabrycznego i narkotycznego jednocześnie snu, przez sporą ilość stacji radiowych nie była nadawana. Ta sama płyta przyniosła inne, wielkie przeboje: „Yesterdays”, „Fine And Mellow”, wprowadzając jednocześnie nowy typ uprawianej przez nią wokalistyki. Dużo w nim było nieśpiesznych opowieści, zwłaszcza ballady, „Body And Soul”, „Solitude”, „God Bless The Child”, „Georgia On My Mind”. Okazało się, że w tym spokojnym, melancholijnym stylu jej prawda i naturalność sprawdzają się rewelacyjnie, te nagrania się absolutnie nie zestarzały. Ogromnym triumfem Billie były jej koncerty w Carnegie Hall, a także transmisje radiowe ważnych koncertów, nie wspominając już o świetnie rozchodzących się w setkach tysięcy płytach. No i najważniejsze: stała się ulubienicą nie tylko kolorowej publiczności, zaakceptowali ją również biali.
Jednak za wszystko trzeba w życiu płacić, okazało się bowiem, że wielki sukces stał się dla niej początkiem końca. Zawsze piła, by pokryć tremę, ale były to ilości umiarkowane, później nie umiała sobie dać rady bez całej butelki. Po jakimś czasie równolegle z nią pojawiły się narkotyki, które później stanowiły dla niej główne źródło pozbycia się napięcia wywołanego zbyt dużym przeforsowaniem pracą. Przez pewien czas używki w niczym nie umniejszały rangi artystycznej koncertów, ale stały się przyczyną dalszych kłopotów. Miewała straszliwe stany depresyjne, a chcąc się z nich wydobyć, zapraszała do swojej sypialni coraz to nowych mężczyzn. Trzy małżeństwa okazały się fikcją. Ogromne pieniądze, jakie w tym czasie zarabiała, w przeważającej części w ogóle do niej nie dochodziły, obławiali się nimi opiekunowie artystyczni, finansowi, kierownicy objazdów i inni naciągacze, świetnie żyjący z talentu i pracy Holiday. Ale i tego, co otrzymywała, zostawało sporo. Ona sama, która przeżyła wielki głód, zmuszona do sprzedawania się za obiad, nagle poczuła chęć wyrównania rachunków, noszenia ekskluzywnych strojów, wpadania na sesje zakupowe w najdroższych sklepach. Z czasem coraz częściej dochodziło do spóźnień nie tylko na próby, ale i nagrania, a nawet koncerty, aż nadszedł moment, kiedy nie pozostawało nic innego, jak odwoływanie wszystkiego po kolei. Stawała się coraz bardziej nieobliczalna. Nie bacząc na jej status i uznanie, wyrażone wybraniem jej przez tygodnik Esquire najlepszą wokalistką, w 1947 roku zamknięto Billie w ośrodku karnym w Zachodniej Wirginii, gdzie musiała przejść przymusową resocjalizację. Potem kilkakrotnie bywała aresztowana i zwalniana.
Szczęśliwie umiała się z tego dna podnosić. W 1954 po raz pierwszy przyleciała do Europy, występowała w Szwecji, RFN, Holandii, Szwajcarii i w Paryżu. Katowany używkami głos tracił już poprzedni blask, ale brzmiał ciągle świetnie, to był jednoznaczny sukces. W 1956 roku ukazała się jej autobiografia, „Lady Sings The Blues”, spisana przez Williama Dufty’ego. Książce towarzyszyła premiera płyty o tym samym tytule. Zawierała cztery nowe utwory i osiem na nowo nagranych największych hitów. W listopadzie 1956 znów dała dwa zjawiskowe koncerty w Carnegie Hall, utrwalone na kolejnej płycie. Śpiewała aż trzydzieści dwie piosenki, za każdym razem sala była nabita do ostatniego miejsca, a 2700 widzów dwa razy zgotowało artystce wielominutową owację. Była tak autentyczna i wzruszająca, że wielu płakało razem z nią. W 1959 roku przyleciała do Londynu, odniosła kolejny ogromny sukces, ale było z nią już naprawdę źle. Niedługo przedtem zdiagnozowano marskość wątroby, nawet na chwilę przestała pić, ale 31 maja 1959 roku znalazła się w Metropolitan Hospital w Nowym Jorku. Doszło do niezwykłej sytuacji, bowiem wyrokiem sądu została w szpitalu aresztowana, przed salą siedział policjant i wpuszczał tylko określone urzędowo osoby. 15 czerwca otrzymała katolickie ostatnie namaszczenie, a dwa dni później, o 3:10 zmarła. Policjant został z posterunku odwołany dopiero o północy. Stan jej konta wynosił 70 centów…
Frank Sinatra powiedział już w 1958 roku: „Każdy wielki wokalista jej generacji i wszystkich późniejszych, będzie się musiał zmierzyć z jej geniuszem. Billie to ktoś, kto ma największy wpływ nie tylko na mnie”.
Tekst: Andrzej Lajborek
Zdjęcie: Billie Holiday w Downbeat (Nowy Jork) w 1947 roku; fot. William P. Gottlieb (Biblioteka Kongresu)