Prince zawsze cieszył się opinią artysty niezmiernie pracowitego. Nie krył, że jego prywatne archiwum zawiera mnóstwo nigdy niewydanych utworów. Czasem pisał je na zapas, z myślą o mających dopiero powstać albumach, a niektóre leżały gotowe, bo nie mieściły się w wizji artystycznej wydawanych krążków. Jeśli wierzyć doniesieniom tych, którzy podobno dobrze znają owe zapasy, nie brakuje nawet płyt od strony artystycznej całkowicie zakończonych, nic, tylko je wydać. Ile z nich naprawdę się ukaże, nikt jeszcze nie wie. Pierwszy krok został jednak zrobiony w postaci nagrań pochodzących z 1983 roku. Od razu muszę powiedzieć, że ten album, pewnie nie tylko mnie, ogromnie zaskoczył. Prince jest jedynym jego wykonawcą, po prostu akompaniuje sobie na fortepianie i śpiewa. Materiał, nagrany w domowym studiu, w tym wypadku pozostawił na kasecie magnetofonowej. To tylko dziewięć utworów trwających nieco ponad 34 minuty. Czasami sprawiają wrażenie szkicu do utworów nagranych później w pełnym brzmieniu, tak jest w przypadku „Purple Rain” czy „International Lover”. Jednak są tu również piosenki, które nigdy się w żadnej formie nie pojawiły, jak „Wednesday” i „Why the Butterflies”. Najbardziej zaskakuje obecność starej pieśni gospel, „Mary Don’t You Weep” i utworu Joni Mitchell, „A Case of You”. Wobec na ogół precyzyjnie przemyślanych płyt Prince’a, taki mocno eklektyczny wybór wydaje się czymś niezwykłym i odległym od jego własnej koncepcji. Więc o co chodzi? Czy to miejscami rodzaj wprawek bądź rozśpiewania? Jakkolwiek to nazwać, Prince wypada doskonale. Oczywiście od strony technicznej nagrania poprawiono na tyle, na ile było to możliwe. Najważniejsza wydaje mi się możliwość posłuchania go bez żadnych dodatków, „na goło”, jak powiadają realizatorzy. Nikt mu nie pomaga, żadnego instrumentu poza fortepianem nie ma, nie wspominając o jakichkolwiek poprawiaczach dźwięku. Właśnie ich brak wyszedł Księciu tylko na dobre! Zaryzykuję twierdzenie, że cały doklejony do jego albumów sztafaż techniki, zastępów muzyków i wokalistów, był mu w rzeczywistości zbędny, bardziej potrzebny słuchaczom, niż jemu! On naprawdę potrafił doskonale śpiewać i kochał swoją robotę. Momentami przechodzi w falset, kiedy indziej dowcipkuje w śpiewie, ale to wszystko robi z godną podziwu klasą. Mało tego, jako własny akompaniator także okazał się bardzo sprawny. Ten album sprawił, że na następne krążki Prince’a będę czekał jeszcze niecierpliwiej!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.officialprincemusic.com
Recenzja ukazała się w numerze 11/2018 miesięcznika Muzyk.