Był typem spokojnego człowieka, antygwiazdy, któremu nigdy nie zależało na zrobieniu jakiejkolwiek kariery, chociaż los postanowił zupełnie inaczej. Piotr Szczepanik urodził się w Lublinie i całe życie uważał to miasto za swoje. Kiedyś z Bohdanem Łazuką, też lublinianinem, śpiewał znaną piosenkę „Ja z Lublina, ty z Lublina…” Po maturze najpierw zdawał do szkoły teatralnej, ale profesorowie życzliwie zaproponowali mu, by sobie wybrał jakieś inne zajęcie. Wobec tego ukończył Wydział Humanistyczny Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego, choć zawsze ciągnęło go do zadań artystycznych. Zaczął od ścisłej współpracy z lubelskim Teatrem Lalki i Aktora, również udzielając się w studenckich kabaretach „Czart” i teatrzyku studentów Akademii Medycznej, „Dren ‘59”. Koledzy szybko zauważyli jego miły głos i namówili do udziału w festiwalu piosenkarzy studenckich w Krakowie w 1963 roku. Mało przekonany do tego pomysłu pojechał do Krakowa. Dobrze zrobił, bo obok Leszka Długosza był najbardziej utytułowanym laureatem tamtego roku. Jury podkreślało jego „kulturę interpretacji i poszanowanie języka polskiego”.
Na fali tego sukcesu zaczęto go wysyłać na różne przeglądy śpiewających studentów w Polsce i w Europie, gdzie z reguły zauważano jego walory piosenkarskie. Po osiągnięciu tytułu magistra, Piotr Szczepanik zaczął śpiewać na dobre, w 1965 roku nawiązując współpracę z Andrzejem Korzyńskim, poznanym na festiwalu studenckim w Zagrzebiu. Pierwszych nagrań dokonał z grupą Tajfuny i Ricercar ‘64. Korzyński od razu zobaczył w młodym piosenkarzu ogromne możliwości. Przede wszystkim oczywiste było, że do wówczas obowiązującego big-beatu i trzęsących się w konwulsjach na scenie wykonawców, Szczepanik kompletnie nie pasuje. Piotr stał przed mikrofonem jak zamurowany, uśmiechał się tylko i uwodził wszystkich niezwykle miłym, obdarzonym naturalną wibracją głosem. Nawet Grechuta wydawał się przy nim oazą temperamentu scenicznego. Śpiewał trochę tak, jak amerykańscy croonerzy, elegancko i sympatycznie. Co więcej, zawsze śpiewał doskonale dykcyjnie, a przede wszystkim wiedział, czego dotyczy tekst. Wśród młodych polskich piosenkarzy takich wówczas nie było, Szczepanik wszedł więc w wolne miejsce.
Już jego pierwsza „czwórka” nagrana w 1964 roku, która sprzedała się w ilości ponad 600,000 egzemplarzy, przyniosła jego wielkie przeboje: „Żółte kalendarze” i „Zabawę podmiejską”, do dziś bardzo chętnie nucone. Dwa lata później wyszedł jego pierwszy LP, na którym przebojów było co niemiara: „Goniąc kormorany”, „Dzień niepodobny do dnia”, „Kochać”, „Nie jestem sobą” i „Nigdy więcej”. Do tego jeszcze doszły dwa wielkie amerykańskie standardy w polskich wersjach: „Puste koperty” i „Każdy kogoś kocha”. Nakład? Nikt tego nie wie na pewno, ale podobno do dziś uzbierało się ponad 4 mln egzemplarzy! Od tej pory Szczepanika znał każdy z radia, płyt, pocztówek dźwiękowych, programów telewizyjnych. Nie było żadnego „Koncertu życzeń”, który mógłby się obejść bez niego, żadnego dancingu i prywatki. Piotr królował w powszechnej znajomości śpiewanych przez siebie piosenek. Oczywiście wielka w tym zasługa kompozytorów i aranżerów: Korzyńskiego, Figla i Skorupki. Forsowano wizerunek Szczepanika – outsidera, z nieodłączną fajką i w garniturze, co na tle kolorowych zespołów i mocno owłosionych solistów, rzeczywiście wyglądało zdecydowanie inaczej. Jeździł w trasy po Polsce i świecie, wszędzie przyjmowany entuzjastycznie. Dni jakiego miasta bez niego? Niemożliwe! Środowiskowa anegdota opowiada, jak w pewnym mieście Szczepanik dał półgodzinny koncert, a kiedy po nim wszedł na estradę bardzo wzięty zespół big-beatowy, publiczność zaczęła się szybko rozchodzić… Nie chcąc się zaszufladkować, rozpoczął współpracę z Jackiem Fedorowiczem i Bohdanem Łazuką i razem dwa lata objeżdżali Polskę z programem „Popierajmy się”.
Moim zdaniem nieszczęście wokalisty polegało na tym, że w jednym czasie udało mu się wylansować aż tyle przebojów, właściwie bez szansy ich „przetrawienia”. Szalona popularność musiała siłą rzeczy z czasem ustąpić, a on nie miał już nigdy podobnie wspaniałych utworów do wykonania. W tej sytuacji zmienił zupełnie swój repertuar. Jeszcze przedtem nagrywał czwórki z kolędami, ale teraz sam z gitarą, czasem małym zespołem, jeździł z recitalem z utworami do tekstów znanych poetów. Sięgnął też do rzeczy kompletnie nieznanych, pieśni z czasów powstań narodowych, zwłaszcza listopadowego, Powstania Warszawskiego, a także wierszy religijnych. Wiadomo, z takim repertuarem kariery nie zrobił. Z początkiem lat 80. Piotr Szczepanik zaczął jeździć z koncertami organizowanymi przez Kościół, dla chleba bywał też w USA i Kanadzie. W późniejszych latach wrócił do śpiewania swych dawnych przebojów, ale ze śpiewania poezji już nigdy nie zrezygnował. W różnych okresach i programach przedstawiał głównie wiersze Leśmiana, Miłosza, Zagajewskiego, Grochowiaka i Herberta.
Jakby na przekór profesorom PWST, którzy nie widzieli go w zawodzie, Piotr Szczepanik zagrał główną rolę w telewizyjnej adaptacji „Chama” Elizy Orzeszkowej w reżyserii Laco Adamika, oraz w kilku filmach, z których sam wymieniał przede wszystkim „Mój rower” Piotra Trzaskalskiego.
Był człowiekiem odważnym, jednym z głównych organizatorów Festiwalu Piosenki Prawdziwej, działał w podziemnej Solidarności i strukturach pomocowych, występował mnóstwo razy charytatywnie. W 1991 roku przyjął propozycję prezydenta Wałęsy i został szefem zespołu współpracy ze środowiskami twórczymi.
Kilkanaście lat temu zrealizował swe marzenie i kupił gospodarstwo na wsi pod Kołbielą. Kochał zwierzęta, las, przyrodę, wstawanie wczesnym rankiem i delektowanie się przyrodą. Jednak wychylał stamtąd nosa i jeździł od czasu do czasu z recitalami. „Słucham głównie klasyki instrumentalnej, piosenka prywatnie mało mnie obchodzi”.
Od lat zmagał się z chorobą, w końcu przegrał, miał 78 lat.
Tekst: Andrzej Lajborek