Pete Seeger był bez wątpienia najwybitniejszym i najbardziej cenionym amerykańskim bardem. Znawcy tematu mogą się sprzeczać, czy ważniejszy w historii folku był on czy Woody Guthrie, ale to nie ma większego znaczenia. Kto wie, czy Bob Dylan, Bruce Springsteen, Joan Baez, albo Tom Paxton byliby dziś takimi artystami jakimi są, gdyby nie on, który ich wszystkich ukształtował. Tego samego zdania jest też wielu innych wielkich artystów. „Tak naprawdę, to wszyscyśmy trochę z niego wzięli, nie da się tego ukryć. Zostaliśmy jego uczniami, w jakimś sensie również naśladowcami. Zawsze tak mówiłam, a teraz, gdy odszedł, muszę powtórzyć to jeszcze dobitniej”, powiedziała na wieść o jego śmierci Emmylou Harris. Co ciekawe, jako swego mistrza traktowali go także muzycy rockowi, nawet ci uprawiający heavy metal i gotyckiego rocka. Bruce Springsteen sprecyzował to tak: „Był moim przyjacielem, kumplem każdego muzyka głównie dlatego, że walił zawsze prawdę w oczy, nie kluczył, nie umiał i nie chciał oszukiwać. To nasz guru.”
Był z krwi i kości nowojorczykiem, tu się urodził i tu zmarł, choć tak naprawdę za dom uważał cały swój kraj. Jego ojciec, kompozytor i muzykolog ukończył Harvard, a potem współtworzył etnomuzykologię jako dyscyplinę akademicką. Został też członkiem-założycielem American Musicological Society. Matka, Amerykanka o francuskich korzeniach, ukończyła klasę skrzypiec w Konserwatorium Paryskim, koncertowała jako solistka, później została cenioną nauczycielką w prestiżowej Juliard School of Music. Wobec takich koneksji rodzinnych Pete Seeger był praktycznie skazany na zainteresowanie muzyką. Jego rodzice rozstali się, gdy miał siedem lat, a opiekę nad nim i dwoma starszymi braćmi przejął ojciec. Co ciekawe, tata szybko ożenił się ponownie z Ruth Crawford, swoją studentką, jedną z ważniejszych kompozytorek amerykańskich XX wieku. Macocha okazała się czułą matką, a w dodatku artystką niezwykle zainteresowaną muzyką folkową. Cała czwórka dzieci narodzonych w tym związku, przyrodnich braci i sióstr Pete’a, była wokalistami folkowymi!
Zwłaszcza moja druga rodzina była zakochana w utworach ludowych, tych przywiezionych do Stanów przez emigrantów z całego świata. Jednak najwięcej dla zainteresowania mnie tym zagadnieniem zrobiła bogata i trochę egzaltowana ciotka. Zapraszała mnie do siebie i dawał dolara za każdą nową piosenkę, jaką jej zaśpiewałem, akompaniując sobie na ukulele. W tamtym czasie dolara, najwyżej dwa, otrzymywała większość robotników jako swoją dniówkę, więc łatwo sobie wyobrazić z jaką determinacją i szybkością uczyłem się nowych utworów.
Pete chciał zostać dziennikarzem. Zaczął studia na Harvardzie, gdzie roiło się od wybitnych znawców przedmiotu, jednak szybko zrozumiał, że to nie jest najwłaściwszy wybór. Już na pierwszym roku poznał grupę kolegów zakochanych w wędrownym muzykowaniu. „Gdy przychodziły wakacje, albo dzień wolny na uczelni, brali swoje instrumenty, by pograć i pośpiewać na rogu ulic, zebrać pieniądze i ruszyć dalej. Wypuszczali się raczej w ciepłe dni, mieli ze sobą namioty i czuli naprawdę wolni. To nie była silna artystycznie grupa, znali zaledwie kilkanaście piosenek, ale coś takiego bardzo mi imponowało. Przyłączyłem się do nich, mijał dzień za dniem i nawet nie dostrzegłem, że minęło kilka miesięcy i już nie było powodu, by wracać na uczelnię”. Widząc zainteresowania syna, ojciec załatwił mu posadę asystenta u Alana Lomaxa, badacza folkloru, który jeździł po całych Stanach nagrywając ludowe piosenki i ich anonimowych wykonawców, dla powstałej Biblioteki Kongresu USA. Pete oczarowany tym zajęciem, szybko dał się namówić na regularny udział w radiowych audycjach Lomaxa, także na występy estradowe. Później jeździł już na własny rachunek, a koszty wypraw opłacał organizowanymi ad hoc występami. Zebrał jednak przy okazji bezcenny skarb: dziesiątki znakomitych, ludowych autentyków, o istnieniu których nikt nie miał pojęcia. Podczas tych improwizowanych recitali akompaniował sobie najczęściej na ukulele i pięciostrunowym banjo, wykonanym na jego zamówienie. Celowo przedłużony o trzy progi gryf, struny strojone odrobinę niżej, większe od normalnego okrągłe pudło rezonansowe, dawało głośniejszy dźwięk, co przy występach na świeżym powietrzu miało spore znaczenie.
W 1940 roku zaprosił Lee Hayesa i Milarda Lampella do wspólnego muzykowania w grupie Almanac Singers, formacji obrosłej później legendą, tym większą, że dołączył do nich sam Woody Guthrie, z którym Pete już przedtem zaprzyjaźnił się i włóczył po całym kraju. Nagrali trzy płyty i kto wie jak potoczyłaby się ich kariera, gdyby nie przystąpienie Stanów Zjednoczonych do wojny i powołaniu trzech z nich, między innymi Seegera do wojska. Specjalnej kariery w armii nie zrobił, czas spędzał głównie na graniu dla żołnierzy, a w 1943 roku ożenił się z Toshi-Aline Ota, późniejszą realizatorką i producentką filmową. Wybór był trafny, przeżyli ze sobą kilkadziesiąt lat, przerwanych śmiercią Toshi w lipcu 2013 roku. Nawiasem mówiąc, Pete zawsze miał opinię człowieka zdroworozsądkowego i sympatycznego. Nigdy nie był pieniaczem, obce mu były uciechy alkoholowo-łóżkowe, czym różnił się od ogromnej większości swoich kolegów.
W 1949 roku, także z inicjatywy Seegera, powstała czteroosobowa grupa The Weavers. Wówczas zdarzył się prawdziwy cud, bo oto po raz pierwszy zespół grający zarówno ludowe autentyki, jak i piosenki pisane współcześnie, choć utrzymane także w stylu folk, osiągnął niebywały sukces komercyjny. Ogromna większość ich nagrań momentalnie trafiała na listy przebojów. W 1950 roku „Goodnight Irene” sprzedano w ponad milionowym nakładzie, a niewiele mniej nabywców miały takie przeboje, jak „On Top of Old Smoky”, „Dusty Old Dust”, „Kisses Sweeter Than Wine” i afrykańska pieśń plemienia Zulu – „Wimoweh”. Przez trzy lata grupa sprzedała ponad cztery miliony płyt, co w tamtym czasie było naprawdę kolosalnym sukcesem! Trzeba dodać, że to właśnie oni doprowadzili do trwającej dekadę mody na muzykę folkową. W latach 1952-1955 The Weavers zawiesili działalność, wznowili ją specjalnym koncertem bożonarodzeniowym w Carnegie Hall. Okazał się tak niezwykłym sukcesem, że grupa jeździła po całym świecie i oczywiście nagrywała nowe płyty. Pete Seeger opuścił ją w 1958 roku, w 1963 roku zakończyli działalność.
Czas najwyższy powiedzieć, że Pete Seeger był nie tylko muzykiem, ale i działaczem politycznym. Kiedy objeżdżał Stany, szybko się zorientował, że w ówczesnych realiach zróżnicowanie społeczne i polityczne Amerykanów było ogromne. Jego poglądy radykalizowały się, aż został członkiem Komunistycznej Partii USA. U Seegera wynikało to nie z mody, lecz autentycznego buntu wobec systemu władzy. Grupa Almanac Singers często grywała na zebraniach robotników i związków zawodowych, Pete do tekstów dawnych pieśni dopisywał nowe, pasujące do rzeczywistości zwrotki. Tak narodził się na nowo stary hymn protestancki „We Shall Overcome”. Działalność Seegera nie uszła uwadze Komisji d/s Działalności Antyamerykańskiej pracującej pod kierunkiem senatora Josepha McCarthy’ego, która wpisała go na czarną listę. Aresztowania uniknął, ale przez kilka lat nie mógł występować na estradzie, jego płyty wycofano ze sprzedaży. Objeżdżał wówczas kampusy studenckie, korzystając z autonomicznych praw uczelni w USA. Po latach flirt z komunizmem uważał za kiepski wybór, choć lewicowcem pozostał do końca życia. Zawsze występował z pozycji pacyfistycznych i protestował przeciwko niesprawiedliwości, niezależnie czy dotyczyło to wojny w Wietnamie, czy naszego stanu wojennego i delegalizacji „Solidarności”.
Najczęściej samotnie nagrywał płyty i koncertował. Najchętniej akompaniował sobie na gitarze dwunastostrunowej i wspomnianym już pięciostrunowym banjo. Opracował nawet na własny użytek specyficzny sposób grania na tym drugim instrumencie. Chodziło o to, że przez pewien czas miał kłopoty z kupnem pazurków, a granie palcami przez dłuższy czas jest co najmniej kłopotliwe. Świetnie grał na ukulele, flecie, mandolinie, także fortepianie. Zdarzało mu się grać nawet, do czego rzadko się przyznawał, jako muzyk sesyjny. Miał jasny, otwarty głos, o barwie nieco niższej niż tenor, którym świetnie operował, a lata pracy na świeżym powietrzu, bez mikrofonów, nauczyły go prawidłowej emisji. Inna rzecz, że to forsowanie gardła w młodszym wieku zemściło się w późniejszym okresie, gdy z powodu guzków miał coraz słabszy głos, aż do niemal całkowitej utraty możliwości śpiewania.
Jak wspomniałem, Pete Seeger korzystał przede wszystkim z ogromnego skarbca ludowych autentyków, przyswojonych podczas nieustannych podróży. Nagrywał je na kolejne krążki, starając się odcedzać oryginał od kopii, podobnie jak robił to nieoceniony „amerykański Kolberg”, profesor Harvardu, Francis J Child. Zbierał też piosenki ze świata, przywłaszczając takie, które uważał za specjalnie ważne bądź zabawne. Na własne uszy słyszałem jego wykonanie „Szła dzieweczka do laseczka”, zapowiedzianą jako „piosenka pochodząca chyba z Węgier.” Jednak on sam też pisał wspaniałe pieśni i słusznie traktowany jest jako „wynalazca” protest songów. Oczywiście nie tylko. Wziął na przykład Księgę Eklezjasty ze Starego Testamentu i prawie niczego nie zmieniając z wybranego fragmentu, napisał przejmującą przypowieść o człowieczym losie, „Turn, Turn, Turn”. W jego wykonaniu, a także grupy The Byrds stała się światowym przebojem, sprzedanym w milionach egzemplarzy. Podobnie jest z „If I Had a Hammer”, która w interpretacji Trini Lopeza stała się najpopularniejszym surfem świata. Jednak pomysł na swój największy sukces, „Where Have All The Flowers Gone”, zaczerpnął z kozackiej pieśni cytowanej przez Michaiła Szołochowa w powieści „Cichy Don”. To bez wątpienia najznakomitsza ballada pacyfistyczna jaką kiedykolwiek napisano, nagrano ją w tysiącach wykonań. Najwspanialsza, poza autorską, jest wersja Marleny Dietrich, nagrana po angielsku, niemiecku i francusku. Nawet u nas powstały dwie wersje tłumaczenia i świetne wykonania Aliny Janowskiej i Sławy Przybylskiej.
Na estradzie zawsze czuł się niebywale swobodnie. Widziałem go śpiewającego w Carnegie Hall w przydługawym swetrze, który w jakimś momencie zdjął, zostając w samej kraciastej, kolorowej koszuli i czarnych dżinsach. Kontakt z widownią miał rewelacyjny, gdy poprosił, cała sala śpiewała z nim refreny. Daleki od wszelkiej pozy i maniery wykonawczej, całe życie chciał przedstawiać słuchaczom przede wszystkim treść pieśni. Robił to fenomenalnie! Pewnie dlatego został przyjęty do Songwrites Hall of Fame (1972) i Rock&Roll Hall of Fame (1996). Dwa razy odbierał statuetkę Grammy za najlepszy album tradycyjnego folku (1996 i 2008), a raz za najlepszy album dla dzieci (2011). W 1993 roku przyznano mu Grammy za osiągnięcia całego życia. Nagrał mnóstwo płyt. Trudno je policzyć, bo część z nich stanowią nagrania instruktażowe, typu „Jak grać na pięciostrunowym banjo”. Zawsze pomagał innym. To on załatwił młodziutkiemu Dylanowi udział w festiwalu w Newport, choć go później gonił za używanie elektrycznej gitary.
Był aktywny do końca, we wrześniu 2013 pojawił się na Farm Aid u boku Willie Nelsona, choć tylko zaintonował „This Land Is Your Land”. Ostatnich sześć dni życia spędził w szpitalu. Nie cierpiał, po prostu gasł. Liczna rodzina dyżurowała na zmianę, aż w poniedziałkowy wieczór 27 stycznia zasnął i już się nie obudził. Jak się ma 94 lata, taka podróż na drugą stronę jest czymś absolutnie komfortowym. A Pete Seeger, który był legendą jeszcze za życia, z pewnością sobie na nią zasłużył.
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 3/2014 miesięcznika Muzyk.
zdjęcie: Pete Seeger podczas koncertu w 1986 roku; fot. Josef Schwarz (CC BY-SA 3.0)