Między 1975 a 1977 rokiem Neil Young często przesiadywał w kalifornijskim Malibu, w studiu Indigo Ranch Recording. Miał tam przyjaciela, Davida Briggsa, realizatora i producenta zarazem. Bywały wieczory, gdy obaj nie mieli nic do roboty, wówczas lubili siadać na ławeczce na zapleczu budynku, rozmawiać o wszystkim i niczym, a Neil często brał gitarę do ręki i grał to, co skomponował w ciągu dnia. Ówczesna żona Younga często wspominała, że jej mąż przez lata preferował taki właśnie styl tworzenia kolejnych utworów: brał piwo, gitarę, papier i pióro, siadał na werandzie domu, a po dwóch godzinach miał gotowe trzy nowe piosenki. 11 sierpnia 1976 roku obu panom trafił się taki sam, wolny wieczór. Tym razem umówili się i spotkali wieczorem, by nagrać kilka piosenek. Neil usiadł w studiu z gitarą, David za konsoletą. Nagrywali, czyniąc jedynie króciutkie przerwy na kilkuminutową ciszę, piwo i skręty, do rana na taśmie znalazło się dziesięć utworów. David wspominał, że praktycznie niczego przy taśmie nie zmieniał i nie dogrywał. Ustawił jeden poziom, Young nie mylił się, a struny gitary brzmiały poprawnie. Powstały, jak mówią realizatorzy, klasyczne nagrania jeden do jednego, prawie jak przy rejestracji koncertu. Gdy tak przygotowane utwory Neil Young przedstawił swojej firmie Reprise, nie wzbudziły one żadnego entuzjazmu. „Człowieku, na co komu takie chropawe brzmienie, kto taką chałę kupi! Daj sobie spokój, nagraj coś porządnego, a to możesz żonie puszczać. Tylko uważaj, żeby cię z domu nie wyrzuciła!” Zrezygnowany i pogodzony z taką oceną odpuścił sobie pomysł wypuszczenia płyty, ale poszczególne utwory umieszczał na kolejnych albumach. Z dziesięciu wówczas nagranych, wykorzystał osiem, za każdym razem z bardzo dobrym skutkiem. Teraz doszedł do wniosku, że powinien jednak sięgnąć po całość. Wydany kilka miesięcy temu ten nowy – stary album wzbudził niemałą sensację. W dobie sztucznie preparowanych przez komputery i tony sprzętu plastikowych rejestracji, te urzekają maksymalną prostotą i siłą przekazu. Akurat Neil Young nigdy nadmiernie nie korzystał z takich oszukańczych metod, ale ten krążek jest przykładem realizacji już kompletnie nie spotykanej. Jeszcze raz okazało się, że prostota może być najbardziej wyrafinowanym sposobem wyrazu artystycznego. Prawdę mówiąc nie każdy krążek Younga darzę sympatią, czasem jego propozycje uważam za przekombinowane, ale ten ogromnie polubiłem i nie mogę się od niego odkleić.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.neilyoung.com
Recenzja ukazała się w numerze 11/2017 miesięcznika Muzyk.