Na mojej prywatnej liście geniuszy muzycznych, Janis Joplin niezmiennie przebywa w pierwszej piątce. Jej stare, winylowe płyty, zdarły się doszczętnie na moim gramofonie. Pamiętam ciarki na plecach i wzruszenia, jakim mnie poddawała za każdym razem, gdy słyszałem choćby „Cry Baby”, „Trust Me” czy „Me And Bobby McGee”, o „Summertime” już nie wspominając. Ona śpiewała zawsze całą sobą, jak w kompletnie innej stylistyce i gdzie indziej robił to Wysocki. Dla niej śpiewanie nie było zawodowym wykonywaniem pieśni, ale organiczną potrzebą serca, ciała i rozumu. Dlatego potrafiła być aż tak wstrząsająca, co teraz, w dobie plastikowych nagrań, komputerów udających instrumenty i całej elektroniki zastępującej głos, słychać jeszcze bardziej. Jak stwierdzają sami muzycy i krytycy, teraz już nikt muzyki nie tworzy, tylko się ją produkuje. Jeśli nawet to gorzkie powiedzenie jest trochę przesadzone, ogromnie dużo w nim racji. Proszę przesłuchać czołówkę najpopularniejszych utworów z listy ogólnej Billboardu, a później kilkunastu utworów Janis, różnica będzie każdego ewidentnie kuła w uszy. Która z dzisiejszych, rozkapryszonych gwiazd potrafi przekazać choćby dziesiątą część jej energii? Prawdę interpretacji Joplin stawiam na równi z Piaf, obie były naprawdę boskie. Młodzi ludzie, nie tylko w Polsce, o zgrozo już mało ją znają, dlatego świetnie się stało, że pojawił się film dokumentalny „Janis”, doskonale zrealizowany przez Amy J. Berg. Płyta jest zapisem ścieżki dźwiękowej, na której zawarto siedemnaście utworów, od młodzieńczej wersji „Careless Love”, aż po tytułowy utwór „Little Girl Blue”. Między nimi znajdują się wszystkie najważniejsze piosenki, jakie śpiewała. Należałoby je wymienić od początku do końca, ale to chyba bez sensu. Na płycie znalazło się pierwsze komercyjne nagranie „Piece of My Heart”, dokonane podczas koncertu w Nowym Jorku w 1968 roku. Może to i dobrze, że nikt jej niczego nie uczył, bo do końca swego krótkiego życia (zmarła w wieku 27 lat), niczego na estradzie przed słuchaczami nie grała. Ona zwyczajnie była z każdą nutką i śpiewała każdą piosenkę na takim diapazonie, jakby robiła to po raz ostatni w swoim życiu. O samotności i niezrozumieniu wiedziała więcej, niż ktokolwiek, naprawdę potrafiła to wyśpiewać. To prawda, jej nagrania nie należą do audiofilskich, są „brudne”, coś się sprzęga, jej samej zdarza się śpiewać obok, a instrumenty też mogłyby być lepiej dostrojone. Najważniejsze jest to, co ona ma do powiedzenia. Filozoficznie powiem, że nigdy nie można mieć wszystkiego…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 7/2016 miesięcznika Muzyk.
Internet: janisjoplin.com