Wydana pod koniec ubiegłego roku płyta genialnego kompozytora i pianisty improwizującego, Herbie Hancocka, stanowi prawdziwe dzieło sztuki akustycznej. Zdziwieni będą jednak ci, co spodziewają się od niej wyrafinowanego jazzu. Zszokowani będą też ci, co oczekują wysmakowanego popu, albo funku, lub fusion (które to już wcześniej w sposób mistrzowski Hancock demonstrował). Zawiedzeni będą też ci, którzy są przekonani, że usłyszą piosenki Joni Mitchell tak jak przystało po bożemu, tylko w nowych opracowaniach i innych interpretacjach. Uspokajam jednak wszystkich, wasze zdezorientowanie przerodzi się szybko w największy podziw, a zaraz potem w zachwyt obcowania z czymś, co przekracza w sposób doskonały wszelkie granice stylistyczne i zarazem ustala dla nich nowe horyzonty. Album stworzyło sześciu wybitnych muzyków, którymi są (oprócz Herbiego grającego na fortepianie): Wayne Shorter – saksofon sopranowy i tenorowy, Dave Holland – kontrabas, Vinnie Colaiuta – perkusja, Lionel Loueke – gitara oraz Larry Klein – aranżacja (wspólnie z Hancockiem). Równie wielki wpływ na ostateczny, a powalający z nóg efekt miały zaproszone do współpracy wokalistki: Norah Jones, Joni Mitchell, Corinne Bailey Rae, Luciana Souza i Tina Turner oraz występujący w roli lektora, poeta i bard, Leonard Cohen. Kompakt zawiera dziesięć kompozycji, z których tylko trzy nie są autorstwa Joni Mitchell (w jednej z tych jest współautorką). Zadziwiającym jest fakt, iż ten dekalog form wokalno-instrumentalnych i instrumentalnych (w czterech przypadkach) absolutnie nie nuży, a przeciwnie z każdą kolejną kompozycją jeszcze bardziej intryguje, mimo jego jednorodnego, wyciszonego nastroju oraz konsekwentnie utrzymanego wyrazu harmonicznego i sonorystycznego. Prawdę mówiąc, „River” nie jest jakimś estetycznym odkryciem, stanowi bowiem w dużym stopniu analogię do pewnych wcześniejszych już zapisów fonograficznych dokonanych przez Hancocka i przez Shortera (często we wspólnych projektach). Były one próbami – pod względem artystycznym udanymi – łączenia jazzu z klasyką (przeważnie awangardową). Szczególnie ostatni z wymienionych wykazywał od wielu już lat zainteresowanie integracją tych światów muzycznych. Działo się to najczęściej, tak jak ma to miejsce w przypadku „River”, w narzuceniu instrumentalistom z sekcji rytmicznej gry wyrafinowanej, znajdującej się wprawdzie pod względem dynamicznym na drugim planie, ale dającej jednak interpretatorom i improwizatorom poczucie stabilności pulsu rytmicznego oraz w budowaniu akordyki wykraczającej poza be-bopowe wzorce, w tworzeniu intrygujących kontrapunktów – wymykających się wszelkim szablonom i w oszczędnym ferowaniu dźwięków. Najważniejszym zamysłem było uzyskanie fascynującej przestrzeni muzycznej, z jednej strony – pełnej niedomówień i niejednoznaczności, a z drugiej – pełnej ekspresji i wyrachowania. Ostatnia propozycja Hancocka jest produktem doskonałym. Wszyscy, którzy na nim śpiewają, grają lub mówią, czynią to jakby byli w niewiarygodnym transie. W stanie, którego przebieg nakreśla nie tylko natura człowieka, ale także to coś, co z braku innych słów, nazywamy wzruszeniem.
Tekst: Piotr Kałużny
Recenzja ukazała się w numerze 2/2008 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa artysty: www.herbiehancock.com