Tacy artyści jak Eric Clapton już niczego nie muszą nikomu udowadniać, tym bardziej sztucznie zabiegać o popularność. Mogą skupić się bez reszty na tworzeniu po prostu nagrań dla siebie, bez oglądania się na jakiekolwiek słupki sprzedaży, menadżerów czy polecenia wytwórni. To właśnie z tego powodu Santana, Knopfler czy właśnie Clapton są tak fascynujący, bo dopiero teraz widać, co ich naprawdę interesuje. Oczywiście praca dla przyjemności nie oznacza żadnego pobłażania dla siebie od strony artystycznej. Odwrotnie, mistrzowie czują odpowiedzialność za każdą nutkę sygnowaną własnym nazwiskiem. Już 23. studyjny album EC, jak go czasem nazywają, jest moim zdaniem bardzo ciekawy, a już na pewno nie gorszy od kilku poprzednich. Słychać, że sprokurował go dojrzały artysta w towarzystwie równie dojrzałych, doskonale się z nim rozumiejących muzyków. Producenta, Glyna Johnsa, też żadną miarą nie można już od lat zaliczyć do młodzieży. To człowiek niezwykle doświadczony, pod jego ręką powstało mnóstwo przebojów, z Claptonem też kilkakrotnie współpracowali. A teraz spotkali się jeszcze raz, by pokazać, jaką przyjemność stanowi dla nich muzyka. „I Still Do”, czyli ciągle istnieję, tworzę, jestem, bo czas szczęśliwie nie odbiera weny. Na tym krążku króluje przede wszystkim blues, czego tłumaczyć w żadnym razie nie wypada, skoro Eric jest jego zaprzysięgłym orędownikiem. Jako autor pozwolił sobie na zaprezentowanie raptem jednego swego utworu, „Catch the Blues”, a drugi, „Spiral”, tworzył w czteroosobowej grupie. Niezbyt dużo, jak na dwanaście pozycji. Jest też na przykład Dylan i jego „I Dreamed I Saw St. Augustine”. W jakimś sensie nad całością unosi się duch J.J. Cale’a, jego przyjaciela, nie tylko autora kolejnych dwóch utworów tu pomieszczonych. Chodzi mi o sposób podejścia do muzyki, niektóre aranżacje, tę specyficzną formę dialogu między zespołem a solistą. Niektóre wybrane pozycje mnie zaskoczyły, chyba najbardziej anonimowy spiritual, „I’ll Be Alright”, tu znakomicie śpiewany z towarzyszeniem kilkunastoosobowego chóru. Eric nigdy za wybitnego wokalistę nie uchodził, ale jego takie trochę „prywatne” śpiewanie w niczym mi nie przeszkadza, zwłaszcza na tym krążku, który odbieram jako osobisty i bardzo ciepły. Świetnie się tego słucha, bo poza wszystkim Eric Clapton ani przez moment nie daje zapomnieć, że jest jednym z największych championów muzyki, spośród tych, którzy ciągle ją uprawiają. Nigdy nie pozwalał sobie na łatwiznę, teraz nie przepuściłby nawet jednej zbędnej nutki. Po niegdyś przehulanych, przepitych i przećpanych latach, teraz jest „czysty”, co w jego muzyce słychać. Naprawdę wielki ten EC!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Recenzja ukazała się w numerze 7/2016 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa artysty: www.ericclapton.com