Trudno w to uwierzyć, ale fakty są nieubłagane: Charlie Daniels ma 80 lat! W rodzimych Stanach Zjednoczonych obrósł w legendę. Ten skrzypek, gitarzysta, ale przede wszystkim wokalista i autor piosenek, pojawił się na estradzie bodaj pierwszy raz w zespole Leonarda Cohena, ale szybko poszedł na swoje. Zawsze był wulkanem energii, niezależnym we wszystkich poczynaniach facetem, który roznosił estradę. Jego domeną są wszelkie style związane z amerykańskim Południem, od southern rocka, poprzez blues, rock i country rock, ale najczęściej wsadza się go do przegródki country, co zapewne jakimś ogromnym wykroczeniem nie jest. Potężnej postury, z zawsze towarzyszącą mu brodą, potrafił sobie zjednać miłośników z różnych muzycznych stron. Nic w tym dziwnego, we wszystkim co robi jest prawdziwy, a przez to bardzo interesujący, bo tak teraz obecnego plastiku w jego nagraniach nie ma i nigdy nie było. Co ciekawe, jego głos ciągle brzmi świeżo i dźwięcznie, jest mocny i donośny. Niech sobie krytycy wybrzydzają, że Charlie coś tam w melodii sfałszował, bądź był zbyt emocjonalny w interpretacjach. Dla mnie to zaleta, bo widać, że jest twórcą autentycznym i o coś mu chodzi. Na najnowszym, urodzinowym albumie sięgnął po ciągle żywą, przecież nie tylko w USA, tradycję kowbojską. Charlie nie wypiera się malowniczej legendy, znanej z co drugiego westernu, ale podkreśla też, że to ludzie ciężkiej pracy, w wielkim znoju zarabiający na chleb. Cały album to zaledwie dziesięć piosenek i 32 minuty muzyki, ale absolutnie nie mam o to do niego żalu, bo to pół godziny z fantastycznym wokalistą, muzykiem, autorem i naprawdę ciekawymi piosenkami. Na ważną chwilę swego życia zrobił sobie prezent szczególny i nas do podzielenia się nim doprosił. Praca nad tym krążkiem z pewnością wyłącznie lekką nie była. Wystarczy uważniej posłuchać, by zauważyć ciekawą i niebanalną aranżację, choć akurat w zaproponowanej prostocie łatwo było o rozmaite mielizny, których tu szczęśliwie nie ma. Czasem pobrzmiewa w akompaniamencie tylko jeden instrument i wszystko staje się niezwykle delikatne, wręcz kruche. Charlie, w przenośni i dosłownie tęgi muzyk, otacza się gromadą świetnych kolegów, naprawdę doskonałych instrumentalistów. Można Danielsa lubić lub nie, ale od strony profesjonalnej trudno się do czegoś przyczepić. Zresztą czy inaczej utrzymałby się w branży kilka dziesiątków lat? To ciekawa płyta, choć nie dla wszystkich. Na pewno warta wnikliwego przesłuchania.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.charliedaniels.com
Recenzja ukazała się w numerze 1/2017 miesięcznika Muzyk.