Kiedy dawniej było się obiecującym jazzmanem, należało pokazać światu swój pomysł. Najprościej na jakimś konkursie, najlepiej było go wygrać. Potem z reguły pojawiały się jakieś propozycje. Może nie od razu do Carniegie Hall, często skromne, ale coś się zaczynało dziać. Potem, jak młodzi artyści wytrzymywali psychicznie (wiadomo, że odporność na sukces jest znacznie mniejsza niż na klęskę), pracowali, ćwiczyli, rozwijali się, przychodziły kolejne triumfy. Wiem to z własnego doświadczenia, z Heavy Metal Sextetem miałem szczęście przeżyć taką karierę. Nieskromnie nadmienię, że był to początek mojej.
Dziś sytuacja wygląda inaczej. Warunkiem sine qua non zaistnienia w branży jest bycie swoim menadżerem i to dobrym, bo trup wokół ściele się gęsto. Mało tego. Nie wystarczy być operatywnym w „załatwianiu” gigów, trzeba potrafić pozyskać środki na płyty, trasy z zaproszonymi gwiazdami itp. Trzeba wiedzieć, jak pisać wnioski do urzędów, wydziałów kultury, ministerstw. Prawie zawsze jest w nich tzw. „wkład własny”, czyli znowu trzeba główkować skąd go wziąć. Potem to wszystko trzeba rozliczyć z podatkami, vatami, co do grosza. Tak to wygląda. To wszystko musimy dziś umieć. Obserwując niektóre „projekty” (patrz post scriptum) często sobie zadaję pytanie, czy aby na pewno trzeba umieć grać? Czy może wystarczy dobrze załatwiać?
A przecież większość naszej energii powinna iść w granie… Ale niestety…
I tak myślę, że coś tu jest nie halo.
Cofnijmy się nieco w czasie. Era swingu, lata trzydzieste dwudziestego wieku. W Stanach Zjednoczonych Ameryki Północnej działa kilkaset big bandów (sic!) i one w znakomitej większości grają do tańca, czyli w knajpach, tancbudach, oczywiście też w ekskluzywnych ballroomach. Kilkunastoosobowe zespoły, z reguły z wokalistami! I to się wszystkim opłaciło. Muzykom, właścicielom lokali, kelnerom i wielu innym. Ludzie płacili wstęp, pili drinki i biznes się kręcił. Jeszcze przynosił zyski! Nie muszę chyba nadmieniać, że nikt do tego nie dopłacał. W Stanach, tuż po Wielkim Kryzysie. Wiadomo, cywilizacja wtedy nie była dotknięta taką patologiczną plagą konsumpcjonizmu jak obecnie, ale ludzie żyli, gdzieś mieszkali, ubierali się, jedli, bawili, zakładali rodziny, mieli dzieci…
Czy ktokolwiek jest w stanie sobie dziś wyobrazić coś takiego, że big band będzie grał do tańca i z biletów to wszystko się zbilansuje? Jeszcze z zyskiem? Marzenia ściętej głowy. Utopia. Za bilety dziś grają młodzieżowe zespoły, z trudem zbierając na koszty, śpiąc kątem u znajomych. Jak to jest, że kiedyś się opłacało, a teraz nie? Nie jestem ekonomistą, ale wydaje mi się, że ktoś tu robi nas w balona i mówiąc „nas” bynajmniej nie mam na myśli tylko muzyków i wyłącznie tej historii z big bandami grającymi do tańca…
Coś ta cała redystrybucja nie działa, jeśli na wszystko już trzeba pisać wnioski i występować o dofinansowanie. Publika powinna płacić za bilety na koncerty i kupować płyty. Czyli ludzie powinni mieć pieniądze. Prawda? W ramach przewodu doktorskiego miałem egzamin ze współczesnej filozofii politycznej. Oczywiście zaledwie dotknąłem tematu, ale dużo mi to dało do myślenia. Pasjonująca dziedzina wiedzy.
No dobra, jakie wnioski? Nie zostawię niedomówienia typu „Jasiu wężykiem”… Nie, nie będzie tu panaceum na uzdrowienie ekonomii. Róbmy to, co można. Żyć trzeba. Póki co, proponuję raczej „baby steps”. Niech na uczelniach artystycznych będą przedmioty, fakultety, traktujące o pozyskiwaniu środków na najróżniejsze przedsięwzięcia. Przy okazji także o mediach społecznościowych, prowadzeniu stron WWW itp.
Może ktoś pamięta mój felieton pt. „Finansowanie kultury”? Tam jest o tym, skąd wziąć pieniądze na kulturę…
Oczywiście, spełniając obywatelski obowiązek, należy chodzić na wybory. I w kontekście tego, co powyżej, patrzeć czy aby ktoś, chcąc wygrać, nie obiecuje, że będzie rozdawał nasze pieniądze. Nasze, oni nie mają swoich. I nie dajmy robić się w balona.
PS. Jeszcze jedna uwaga, językowa. Profesor Jerzy Bralczyk, którego wielbię, w swoich wykładach zwraca często uwagę na używanie słowa „projekt”. Otóż projekt, wg Słownika Języka Polskiego, to: plan działania, wstępna wersja czegoś, bądź dokument zawierający obliczenia, rysunki itp. dotyczące wykonania jakiegoś obiektu lub urządzenia. Czyli jak ktoś mówi na przykład pokazując swoje płyty: „Oto moje cztery projekty” można, cytując Profesora, odpowiedzieć „I co? Żaden się nie powiódł?”
Tekst: Mariusz Bogdanowicz
Artykuł ukazał się w numerze 12/2018 miesięcznika Muzyk.
zdjęcie: Piotr Gruchała
Felietony Mariusza Bogdanowicza można znaleźć na stronie www.mariuszbogdanowicz.pl.