Nelson z Sinatrą przyjaźnili się przez wiele lat, wypili niejedną whiskey i wypalili wiele jointów. Wyrażali się o sobie wzajemnie zawsze z szacunkiem, nawet z wyszukanymi komplementami. Willie po raz pierwszy usłyszał Franka w ogromnie niegdyś popularnym programie radiowym, „Your Hit Parade” kiedy miał dziesięć lat i był urzeczony jego głosem. Na estradzie spotkali się w kasynie Golden Nugget w Las Vegas w 1987 roku, kiedy to podobno Sinatra wpadł niespodziewanie na koncert Nelsona i zaśpiewał z nim dwie piosenki. Później zaprosił przyjaciela do wykonania duetów na swoich słynnych krążkach, „Duets” I i II, występowali też w jakimś programie dobroczynnym. Teraz na swoim 68. albumie studyjnym, Willie postanowił zaśpiewać jedenaście wielkich przebojów Franka, który, jak to ujął „był o milion mil od western swingu, ale miał słodki swing w sobie”. Na pytanie dlaczego zajął się akurat tymi utworami, odpowiedział najzwyczajniej: „Wartościowe piosenki nigdy nie umierają. To, co było dobre sto lat temu, dzisiaj też jest dobre, mało tego, na pewno godne nagrania!”. Ma rację. Tym piosenkom nic z pewnością nie zaszkodzi, są absolutnie ponadczasowe. „Fly Me to the Moon”, „Blue Moon”, „Night and Day”… Pisali je mistrzowie, najwięksi z wielkich kompozytorów i autorów tekstów w Ameryce, są owiane legendą choćby poprzez ich nagrania przez całe zastępy amerykańskich i światowych piosenkarzy, a kolejne pokolenia słuchaczy się na nich wychowały. Czy potrzeba większej rekomendacji? Willie śpiewa je z należnym szacunkiem, ale oczywiście kompletnie po swojemu. To prawda, Sinatra nie zaśpiewałby stylowo country, ale za to Nelson potrafi nieźle odnaleźć się w swingowaniu. Powiedzmy szczerze, w nieco ułatwionym swingowaniu, ale zawsze! Takiego otwartego głosu jak Frank rzecz jasna nie ma, ale czy to ważne? Kilkuosobowy zespół akompaniuje znakomicie, aranżacje przypominają oryginały, choć wcale ich nie powielają, a momentami wchodzi cała orkiestra. Są momenty, gdy nagrania odrobinę wchodzą w country, często gra Mickey Raphael, słynny harmonijkarz mistrza. To krótka płyta, raptem trochę ponad 35 minut, jednak niezwykle sympatyczna w słuchaniu. Sam relaks, idealny na długie, chandrowe wieczory. To już drugi, po „Last Man Standing”, tegoroczny krążek Nelsona. Jak na człowieka, który podobno ma 85 lat, nieźle. Jego producentami są jak zwykle Buddy Cannon i Matt Rollings. Jeden z tych wiecznych przebojów, „What Is This Thing Called Love?” Willie zaśpiewał z Norah Jones. I bardzo słusznie postąpił!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: willienelson.com
Recenzja ukazała się w numerze 12/2018 miesięcznika Muzyk.