Jeśli ktoś z Państwa jeszcze nie widział, zachęcam stanowczo do obejrzenia filmowego dokumentu o Whitney Houston. Powiedzieć o niej, że była wybitną piosenkarką i osobowością artystyczną, to jakby w ogóle nie zabrać głosu na jej temat. Należała bowiem do niezwykle rzadko spotykanego grona artystów obezwładniających swą sztuką, kimś, kto raz poznany, zostawał w pamięci na zawsze i bez reszty. Niektórzy o takich powiadają „zwierzę sceniczne” i mimo mało eleganckiej formy tego sformułowania, mają rację.
Wielokrotnie słuchając jej miałem gęsią skórkę, a kiedy zobaczyłem kilka nagranych koncertów, mój zachwyt nad nią wzrósł do niebotycznych rozmiarów. Miała wyjątkowej urody mezzo-sopran, potrafiła nim, jak i oddechem świetnie operować. Do pieśni gospel i popowych ballad trudno o lepszy. Tego wszystkiego nauczyła ją matka, Emily Cissy Houston, w swoim czasie ceniona pieśniarka, znana głównie ze współpracy przy nagraniach płytowych z wielkimi sławami tamtych lat. Bywała aktorką i również na tym polu odnosiła wielkie sukcesy, żeby wspomnieć tylko o „The Bodyguard”. Otrzymała jakiś wyjątkowy dar od Boga, dający jej możliwość artystycznej władzy nad słuchaczami i widzami. Poza śpiewaniem i aktorstwem była także modelką, producentką filmową i muzyczną, aranżerką, autorką piosenek. Tej najsłynniejszej, „I Will Always Love You” nie napisała, to dzieło Dolly Parton.
Co prawda urodziła się w szemranej dzielnicy Newark, a w dodatku miała karnację zbyt jasną dla Afroamerykanów i zbyt ciemną dla białych, ale potrafiła dość szybko udowodnić, kim jest. Jej pierwszy, oszałamiający album, „Whitney Houston” ukazał się w 1985 roku i uczynił boginię estrady. Zasłużone sukcesy zaczęły podążać jej tropem, zostały nawet skrzętnie odnotowane w Księdze Guinnessa, twierdzącej, że nie ma w dziejach żadnej artystki związanej z muzyką, która odnosiłaby większe od niej. Nagrała siedem albumów studyjnych, trzy ze ścieżkami filmów w jakich grała, ileś tam singli. Łącznie sprzedała ponad 200 mln płyt! Do tego trzeba doliczyć sześć światowych tras koncertowych i mnóstwo „lokalnych”, amerykańskich.
Trzeba mieć psychikę ze stali, żeby to wszystko zdzierżyć bez szwanku. Whitney taka nie była, przez całe lata uciekała w prochy i płyny. W niczym nie pomogło jej małżeństwo ani macierzyństwo. Z przedziwną zaciętością niszczyła samą siebie. Miała 48 lat, gdy 11 lutego 2012 roku znaleziono ją martwą w apartamencie numer 434 w Beverly Hilton Hotel. Przyczyną jej odejścia było przypadkowe utonięcie, kokaina i problemy ze snem. W ciele znaleziono też marihuanę, środek przeciwlękowy i zwiotczający mięśnie, a także antyhistaminę.
Dokument zatytułowany po prostu „Whitney”, nakręcony przez szkockiego reżysera, Kevina Macdonalda, mówi o życiu i karierze Whitney ogromnie dużo. Ekipa, posiadająca pełną zgodę najbliższych pieśniarki, miała do dyspozycji przebogate rodzinne archiwum, a w nim skarby: zdjęcia, wywiady, fragmenty filmów, koncertów, recenzje. Żadnego z tych materiałów nigdy nie pokazano, dopiero teraz wyszły na jaw. Rarytasy! Mało tego, wiele osób powiązanych z Houston rodzinnie, przyjacielsko i zawodowo, zgodziło się na rozmowy o tym, jaka była na estradzie i poza nią, oraz w relacjach absolutnie prywatnych. Zrobił się z tego dokument niezwykły, żywy, często przejmujący swą prawdą. Pokazuje fakty skrywane i niewygodne, choćby molestowanie w dzieciństwie przez kuzynkę, czy okradanie artystki na wielką skalę przez własnego ojca, sprawującego funkcję jej menadżera.
Reżyser w swej karierze miewał kontakt z wielkimi artystami, ale ten materiał wystawia mu jak najlepsze świadectwo zawodowych umiejętności. Wielkie kino! Jestem przekonany, że nikt nie wyjdzie z kina obojętny.
A Whitney? No cóż, jeszcze raz dramatycznie słuszne okazało się powiedzonko starożytnych: wybrańcy bogów żyją krótko
Tekst: Marcin Andrzejewski