„Zależało mi na nagraniu czegoś nowego, ale też i starego bluesa, który zawsze mnie inspirował. Pisanie piosenek, czy też szerzej, muzyki i jej wykonywanie, jest tym, co, jak sądzę, umiem, a granie ze świetnymi muzykami, to cudowne błogosławieństwo”. Tak przed premierą swego – tak, tak – już czterdziestego krążka studyjnego mówił Van Morrison, jeden z najważniejszych przedstawicieli nie tylko bluesa, ale i innych, pokrewnych gatunków. Album składa się z czternastu utworów, z których sześć, naprawdę bardzo dobrych, jest jego autorstwa. Pozostałe są dziełami klasyków gatunku. Między innymi „Dimples” napisał John Lee Hooker, „I Love the Life I Live” Willie Dixon, „Worried Blues” J.D. Harris, a „Laughin’ and Clownin’” Sam Cooke. Tego typu łączenia klasyki z nowszymi kompozycjami są teraz niezwykle modne i absolutnie ujmy nikomu nie przynoszą. Do pomocy w studiu sławny Irlandczyk doprosił znakomite grono instrumentalistów. Przede wszystkim obok niego stanął Joey DeFrancesco. Oczywiście nie po raz pierwszy. Nagrywali już razem poprzednią płytę Vana, mają za sobą kilka tras koncertowych. Tym, którzy o nim niewiele wiedzą dopowiem, że Joey w rankingu „Jazz Times” jest na pierwszym miejscu muzyków grających na Hammondzie B-3. Równie dobrze gra na trąbce. Obok nich jest jeszcze kilku majstrów z najwyższej półki, jak Troy Roberts na saksofonie tenorowym, gitarzysta Dan Wilson i Michael Ode na bębnach. Wystarczy? Oni potrafią każdy materiał zagrać w sposób absolutnie niezwykły, a w tym wypadku mieli możliwość uczestniczenia w naprawdę ciekawym projekcie i zapisu przynajmniej kilku legendarnych kompozycji. Tę klasę muzyków słyszy się natychmiast, od pierwszych taktów. Basista gra także na saksofonie sopranowym i tenorowym, jeden człowiek gra tak, jakby obecna była cała sekcja dęciaków! Precyzyjne aranżacje, solówki, idealna harmonia z pozostałymi instrumentalistami i solistą, jest czymś, co mnie porywa tu najbardziej. Dla każdego muzyka dokładne i wielokrotne prześledzenie partii poszczególnych instrumentów będzie frapującym doświadczeniem. Morrison udowodnił, mam nadzieję nie tylko mnie, że słabych albumów nie nagrywa. Oczywiście można dywagować, czy gdyby zwolnił zawrotne tempo pracy i zamiast czterech krążków w ciągu osiemnastu miesięcy firmował tylko dwa, nie byłoby lepiej. To prawda, ten album jest trochę podobny do poprzednich i są momenty, w których wydaje się, jakbym je już słyszał, ale nie przeszkadza mi to zbytnio. To ciągle Van Morrison w bardzo dobrej formie!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.vanmorrison.com
Recenzja ukazała się w numerze 2/2019 miesięcznika Muzyk.