Tyle tu wątków, że nie wiem od czego zacząć. „Astroworld” to cała amerykańska popkultura w formie pigułki albo hamburgera. Travis Scott (nie mylić ze S02cottem Travisem, to zupełnie inna historia), raper i producent, który od czasów solowego debiutu ciśnie na złotych i platynowych płytach, na co dzień partner ultracelebrytki Kylie Jenner (z tych Jennerów, z tych Kardashianów), wypuszcza płytę z dala śmierdzącą dolarem, kolorową, czerpiącą pełnymi garściami z klisz, świetnie wyprodukowaną (zarówno muzycznie, jak również jeśli chodzi o oprawę graficzną, wydanie i promocję), a jednocześnie pustą i operującą banałami, choć satysfakcjonującą. Na dzień dobry stykamy się z dorabianiem jej filozofii: „Astroworld” był ponoć parkiem rozrywki w Houston, który zamknięto, co Travis zinterpretował jako zabranie miastu szczęścia. Jeśli oczekujecie rapu zaangażowanego, nie szukajcie go tutaj. Przez większość albumu Travis i jego koledzy rapują i śpiewają o niczym, każda fraza oderwana jest od reszty, a całe zaangażowanie dotyczy rzeczy, które mogą angażować tylko i wyłącznie celebrytów – Travis co moment robi aluzje do prasowych plotek o swojej rodzinie, a megagwiazda Drake w singlowym „Sicko Mode” nawiązuje nawet do doniesień, jakoby miał zrezygnować z kontraktu z Nike na rzecz Adidasa. Na dodatek, jeśli nie jesteście zanurzeni po uszy w amerykańskiej popkulturze nie zrozumiecie z tego absolutnie nic. Całość się jednak broni i nic dziwnego, bo z „Astroworld” jest jak z kanapkami z McDonald’s – pracuje nad nimi tylu inżynierów w swoich laboratoriach, że nie sposób, żeby nie spełniły oczekiwań masowego odbiorcy (osób podpisanych pod „Sicko Mode” czy „No Bystanders” nawet nie chce mi się liczyć, ale idziemy w dziesiątki). Choć album otwiera „Stargazing”, będący pulpetem ulepionym ze wszystkiego, co mnie we współczesnym rapie odrzuca (wokoder i auto-tune pociągnięte na partiach sfałszowanych tak bardzo, że nawet ten proces im nie pomógł, mamrotanie pod nosem nic nie znaczących fraz), to potem jest już lepiej. Przez całą płytę ciągnie się ten psychodeliczny klimat klejenia często niepasujących do siebie rzeczy, podbijany przez mnóstwo echa i leniwą nawijkę głównego bohatera i w dużej mierze irytujące zwrotki jego kumpli. Wspomniany poświrowany „Sicko Mode” z Drake’m jest akurat świetnym reprezentantem wszystkiego, co na tej płycie znajdziecie, ale nie jest najlepszym jej fragmentem – ten laur przyznaję „Stop Trying To Be God”, w którym wszystko stanęło na najwyższym poziomie wykonawczym (mamy tu gościnnie m.in. Philipa Bailey’a z Earth, Wind & Fire i Jamesa Blake’a, jest też Kid Cudi oraz… Stevie Wonder. To jeden z niewielu na tej płycie przypadków, w których goście dodają piosence, zamiast jej odejmując). „Astroworld” ma wzloty i upadki, ale broni się jako idealne odbicie amerykanizmów we współczesnej muzyce rozrywkowej – ten suwaczek został tu przesunięty na maksa. Choć może to być niezrozumiałe dla wielu, płyta powinna się też sprawdzić jako leniwy piątkowy umilacz bez potrzeby wgłębiania się w nią. A to już zasługa dolarów, z których rzesza ludzi zrobiła sensowny użytek.
Tekst: Jakub Milszewski
Strona internetowa artysty: travisscott.com
Recenzja ukazała się w numerze 5/2019 miesięcznika Muzyk.17