Tak się złożyło, że w drugiej połowie lat sześćdziesiątych w krakowskiej Wyższej Szkole Muzycznej studiowało multum talentów, które wypłynęły później szeroko na estrady najpierw krajowe, a później często światowe. Między innymi uczelniane, szerokie schody, wydeptywali wtedy dwaj luminarze polskiego jazzu, Zbyszek Seifert i właśnie Tomek Stańko. Już wówczas byli doskonale znani w środowisku, wszyscy wiedzieli że interesuje ich głównie jazz, ale przecież obaj chcieli uzyskać jak najszerszą wiedzę muzyczną.
Jeszcze kilka lat wcześniej, w czasach liceum muzycznego, Tomek wcale nie ukrywał, że w równym stopniu co muzyka, pasjonuje go malarstwo. Kto wie, co robiłby w życiu, gdyby do krakowskiej „Rotundy” nie przyjechał Dave Brubeck i nie dał koncertu. Wysłuchał go z wypiekami na twarzy i łomotem serca, a kiedy wyszedł „na pole”, jak to w Krakowie, już wiedział, że będzie grał jazz. Wkrótce w „Helikonie” powstał jazz klub, w którym Tomek grywał ze swoim kwartetem, jednocześnie często występował w „Jaszczurach”, a chwilę później znalazł się, wespół z Matyszkowiczem, Ostaszewskim i Perelemutterem, w grupie „Jazz Darings”. Kto zna środowisko jazzowe, doskonale wie, że uczestnictwo w kilku formacjach jednocześnie jest na porządku dziennym, zatem od razu dodam, że po kilku miesiącach skorzystał także z propozycji Komedy i Trzaskowskiego i grał także z nimi. Wyliczanie nazw formacji w jakich grał i dla których komponował, z punktu widzenia półwiecznej kariery, nie ma najmniejszego sensu. Podobnie z nazwiskami muzyków. Przytaczać niemal całą czołówkę światowego jazzu? Po co! Jego chcieli mieć w swych zespołach wszyscy i dla kilku powodów. Wystarczy jeśli powiem, że w dorocznej ankiecie najbardziej prestiżowego miesięcznika, „Down Beatu”, od początku wieku zawsze umieszczany był w pierwszej dziesiątce. Należy do raptem kilkuosobowego grona najbardziej znanych w świecie naszych artystów, wliczając w nie przedstawicieli wszelkich gatunków muzycznych.
Stańko był genialnym trębaczem. Oczywiście nie chodzi o biegłość techniczną, czy wirtuozerię, na świecie i w Polsce pracuje mnóstwo świetnych muzyków. Jednak on umiał z instrumentem zrobić wszystko, grać ostro, buntowniczo, elegancko, delikatnie, miękko, wyrazić każde uczucie i stan emocjonalny. Już lata temu krytyk i znawca jazzu, nieżyjący od dawna Roman Waschko napisał: „Tomasz jest artystą wyjątkowego formatu. Jedynym muzykiem jakiego znam, który bez żadnego problemu potrafi przemienić dźwięk trąbki na skrzypce, wiolonczelę, saksofon, perkusję, gitarę i, co najtrudniejsze, ludzki głos, z całym jego bogactwem wyrażania ducha i myśli. Słyszałem płynący z jego instrumentu przejmujący płacz, wyznanie miłosne, radość, krzyk rodzącej kobiety, ostatni oddech umierającego. Jak on to robi, przecież ma do dyspozycji taki sam instrument jak inni i podobne zadęcie! Geniusz!” A jednak później mówiło się, że ton trąbki Tomka stał się bardziej surowy i nieco chropowaty, przeważało brzmienie melancholijne, choć ogromnie szlachetne i interesujące. Cóż, wiadomo jedno: technikę gry można wykształcić, ale przeogromną wrażliwość i wyobraźnię muzyczną trzeba otrzymać od Boga.
Jeździł bezustannie po świecie, mieszkał jakiś czas na Manhattanie, ale co roku organizował Bielską Jesień Jazzową, za poziom której uważał się osobiście odpowiedzialny. Widzowie kochali go na wszystkich kontynentach. Wszyscy wiedzieli, że Tomek to pracuś, poza koncertami brał udział w nagraniu pięćdziesięciu płyt. Jazz nie ograniczał jego muzycznej aktywności. Napisał muzykę, często znakomitą, do kilkudziesięciu filmów i wielu spektakli teatralnych. Mnóstwo czytał, kochał poezję, miał bzika na punkcie Szymborskiej, uwielbiał wystawy i wernisaże. Na koncertach zadawał szyku lekko ekstrawaganckim ubiorem, z idealnie dobranym nakryciem głowy. W wywiadach szczerze przyznawał, że nie czuje się ideałem. „Jeśli szedłem po wertepach, musiałem się znieczulać, a na normalnej drodze czyściłem organizm. Czystość jest najlepsza. To prawda, brałem haszysz, amfę, pastylki, które popijałem wódą. Żona wytrzymała tylko trzy lata. Można być najlepszym muzykiem i najgorszym ojcem”. Jako artystę oczywiście najbardziej interesowała go przyszłość. „Nie oglądam się za siebie, nie obchodzę urodzin. Mam jednak poczucie, że w muzyce spotka mnie jeszcze coś zaskakującego i wkroczę w takie rejony, jakich dotąd nie znałem”.
W marcu zagrał ostatni koncert. Źle się czuł. Lekarz stwierdził zapalenie płuc. Nietrafna diagnoza, wkrótce okazało się, że to rak płuc. Odszedł dzień po Korze, z którą również współpracował. Więc może stworzą jeszcze coś razem Tam, na górze?
Tekst: Andrzej Lajborek
Zdjęcie: Tomasz Stańko na 44. Deutsches Jazzfestival Frankfurt 2013 [fot. Oliver Abels (SBT), CC BY-SA 3.0]