Studio Vintage Records znajduje się w Porażynie, w województwie wielkopolskim, niecałe 50 km na południowy zachód od Poznania. Składa się z obszernej reżyserki (powierzchnia 30 mkw) i podobnej wielkości live roomu o wysokości prawie 5 metrów, oferując znakomite warunki do rejestracji bębnów oraz całych zespołów na setkę. O historii studia, jego wyposażeniu, ofercie i dotychczasowym dorobku rozmawiamy z Szymonem Swobodą – założycielem, właścicielem i głównym realizatorem Vintage Records Studio (www.vintagerecords.pl).
Jaki jest Twój „background” jako realizatora dźwięku i muzyka?
Szymon Swoboda: Podstawowym moim przygotowaniem do pracy w tym zawodzie są tysiące godzin spędzonych nad zgłębianiem tematu. Setki przeczytanych prac i artykułów, no i niezliczone ilości przesłuchanych płyt. Miałem też okazję spotkać uznanych w świecie realizatorów, takich jak Gareth Jones czy Mark Ellis, znany bardziej pod pseudonimem Flood. Czasami nawet krótka rozmowa z takimi autorytetami może rzucić nowe światło na problem, z którym borykamy się od dłuższego czasu. Takie spotkania są bezcenne. Odbyłem też kilka kursów zawodowych dla realizatorów nagrań. Jednak w każdym zawodzie liczy się praktyka. Ja zaczynałem 10 lat temu jako początkujący w temacie nagrań, a doskonalenie warsztatu trwa praktycznie do dnia dzisiejszego. Pewne zjawiska fizyczne są niezmienne, jednakże w tej pracy dochodzi czynnik ludzki, który powoduje, że do każdego zlecenia trzeba podchodzić bez „presetów”. To jest też pociągające i sprawia, że człowiek nie popada w rutynę. Nie jestem tylko teoretykiem w temacie muzyki. Staram się być cały czas czynnym muzykiem i mieć stały kontakt ze sceną. Gram w zespole Superhalo, który założyłem z przyjaciółmi. Spełniam się tam jako muzyk, producent, realizator oraz wspólnie pracujemy nad promocją zespołu i sprzedażą płyt. To sprawia, że mam pogląd na sprawę z różnych punktów widzenia. Nagrywając płyty wszyscy borykamy się z tymi samymi problemami i też mamy wspólne powody do radości. Jeżdżąc po Polsce i Europie z zespołem, miło czasami się spotkać i niejednokrotnie wspólnie pograć z klientami studia.
Oficjalna data założenia Vintage Records to rok 2005. Opowiedz nam o początkach studia: skąd taki pomysł i jak doprowadziłeś do jego realizacji?
Szymon Swoboda: Na początku zawsze są marzenia. Wraz z przyjaciółmi muzykowaliśmy w piwnicy nieistniejącego już dziś Ośrodka Kultury „Taklamakan” w Opalenicy. Swego czasu dzieliliśmy pomieszczenie m.in. z zespołem Acid Drinkers oraz Guess Why. Te dwa zespoły czasami zamieniały naszą salę prób w studio nagrań. Pojawiał się „magiczny” sprzęt, rejestracja muzyki na taśmę, potem na komputer. Oczywiście wszyscy marzyliśmy o tym, by nagrać własną płytę. Z czasem sprzęt do nagrywania stawał się coraz bardziej przystępny cenowo. Ja pracowałem wtedy w jednym z większych sklepów muzycznych w Poznaniu, więc miałem dostęp do rożnych urządzeń. Postanowiliśmy więc, że sami zajmiemy się nagraniem płyty zespołu Idioteque, który również miał swą siedzibę w „Taklamakanie”. Dwóch członków tego zespołu interesowało się procesem nagrywania i to oni wzięli sprawy w swoje ręce. Ja zacząłem kompletować sprzęt, aby umożliwić realizację naszego wspólnego dzieła. Dzięki uporowi, metodą prób i błędów udało nam się nagrać pierwszą płytę Idioteque zatytułowaną „Zwenus”. Prace nad płytą się zakończyły, a sprzęt i pasja pozostały. Z małym doświadczeniem, odrobiną sprzętu, głową pełną pomysłów i chęci do nauki postanowiłem, że nie ma co opierać się więcej marzeniom – trzeba otworzyć studio nagrań.
Studio znajduje się w historycznych budynkach przy Pałacu w Porażynie. Co to za miejsce i co wpłynęło na taką nietypową lokalizację?
Szymon Swoboda: Po podjęciu decyzji o otwarciu studia nagrań przyszedł czas na wybór lokalu i lokalizacji. W tym czasie mieszkałem w Poznaniu. Oczywistym jest, że w dużym mieście pomieszczenia spełniające szereg wymagań i o odpowiednim metrażu są piekielnie drogie. Studio nagrań, które rozpoczyna działalność i nie ma finansowania z zewnątrz, musi bardzo ostrożnie podchodzić do kwestii kosztów działalności. Z tego powodu rozpocząłem poszukiwania w okolicach Poznania. Pochodzę z Opalenicy, dlatego naturalną koleją rzeczy rozpocząłem od miasta, które znam i jego okolic. Po przejrzeniu kilku lokali do wynajęcia, niektórych w naprawdę opłakanym stanie, przypomniałem sobie o kompleksie pałacowym w Porażynie. Udałem się więc do kierownictwa pałacu z zapytaniem o lokal do wynajęcia. Usłyszałem że owszem, coś się znajdzie. Kiedy otwarto drzwi do rzeczonych pomieszczeń, od razu wiedziałem: tak, to tutaj. Coś magicznego było w tej starej pałacowej pralni, którą wynająłem na moje wymarzone studio nagrań. Miejsce to ma naprawdę szereg zalet, mimo iż jest oddalone o 50 km od Poznania. Na miejscu jest hotel, restauracja, piękny park, miejsce na ognisko, teren jest chroniony. Niedaleko jest zjazd z autostrady A2, w bliskiej okolicy jest też przystanek kolejowy i autobusowy. Idealne wręcz miejsce do pracy twórczej, pozornie na uboczu, ale samowystarczalne. Hałasy z zewnątrz nie docierają do studia, a hałasy generowane przez studio nie przeszkadzają okolicznym mieszkańcom. Żyjemy w doskonałej symbiozie. Przez to miejsce, klimat tam panujący, a także przez to jaki styl brzmienia najbardziej mi odpowiadał, studio przyjęło nazwę Vintage Records Studio.
Oprócz samego położenia, przede wszystkim wnętrze studia jest bardzo interesujące – i nie mówię tu o wystroju. Istotą Vintage Records wydaje się stary sprzęt będący na stałym wyposażeniu studia…
Szymon Swoboda: Brzmienie przede wszystkim kreuje się w głowie, ale żeby utrwalić na płycie to co w głowie piszczy, potrzeba narzędzi. Właściwie wg. definicji słowo „vintage” należy rozumieć jako połączenie starego z nowym i podjęcie wyzwań wynikających z takiego połączenia. Na wyposażeniu staram się mieć zarówno rzeczy stare, jak i rzeczy nowe. Najważniejsze, aby wnosiło to coś interesującego do muzyki, nad którą pracujemy. Dlatego mam np. elektroniczny pad perkusyjny czy klawiaturę sterującą, a obok stoi sobie spokojnie stara piła tarczowa, która w związku z tym, że jest wykonana z twardej stali, bardzo ładnie brzmi kiedy potraktuje się ją jako instrument perkusyjny.
Jakie są największe rarytasy na wyposażeniu studia? Czy z którymś z nich wiąże się jakaś wyjątkowa opowieść?
Szymon Swoboda: Zdecydowanie rarytasem jest mikser Amek Hendrix, który kupiłem ze studia Polskiego Radia im. Witolda Lutosławskiego. Pewnego dnia zobaczyłem ogłoszenie w popularnym serwisie aukcyjnym – a oferty sprzedaży dużego miksera in line nie spotyka się codziennie. Po zaciętej walce, udało mi się go kupić. Perypetie związane z transportem, instalacją i uruchomieniem tego kilkuset kilogramowego potwora można by opisać w osobnym artykule. Daliśmy jednak radę i ten świetnie brzmiący sprzęt po dziś dzień służy klientom studia. Z opowieści panów pracujących w Polskim Radiu dowiedziałem się, że na tym egzemplarzu nagrywała Edyta Bartosiewicz oraz udźwiękawiano odcinki Kabaretu Olgi Lipińskiej. Nie byłem tam w tym czasie i nie widziałem tego, pozostaje mi więc wierzyć na słowo. Niemniej jednak pracując w Polskim Radio mikser ten na pewno niejednokrotnie obsługiwał znakomitości polskiej sceny. Mam też bębny znakomitej firmy Ludwig które niemalże wyciągnąłem ze śmietnika. Okazało się, że coś, co ktoś przeznaczył na zagładę, stało się podstawowym instrumentem podczas nagrywania bębnów w moim studio. Bębny brzmią wspaniale z każdymi naciągami i praktycznie potrafią zabrzmieć w każdym rodzaju muzyki. Czasami dobry sound leży praktycznie na ulicy, trzeba się tylko po niego schylić. Na półce leżą też bębny Tama Superstar, od poprzedniego właściciela wiem, że były kiedyś własnością wyśmienitego muzyka Jose Torresa oraz drugi zestaw Ludwiga, ciężki jak czołg model Chrome Over Wood w rozmiarach, których nie powstydziłby się zespół Queen. Ze starych gratów mam piano Rhodes Mk1, kolumnę Leslie, urządzenie pogłosowe Roland Space Echo RE-201. Kiedyś kupiłem przez internet z Moskwy dwa bardzo dobrze brzmiące preampy lampowe EAG będące kiedyś częścią konsolety EAG SA010. Obecnie przechodzą remont i małe modyfikacje. Ciekawym urządzeniem, które posiadam w studio jest automat perkusyjny Maestro Rhythm King, który wg. artykułów, jakie można przeczytać w internecie, był jedną z ulubionych zabawek Sly Stone’a. Jako sprzęt kolekcjonerski mam jeden z pierwszych mikrofonów wyprodukowanych we Wrzesińskiej Fabryce Głośników, znanej później jako Tonsil. Oprócz tych staroci na wyposażeniu są doskonale brzmiące dwie repliki lampowych korektorów Pultec EQP-1A oraz kompresora Urei 1176LN. Można by tak jeszcze trochę wymieniać. W dzisiejszych czasach właściwie jedyną barierą przy wyposażaniu studia są pieniądze. Można sobie sprowadzić praktycznie wszystko. Najważniejsze jest jednak nie samo posiadanie gratów, ale wykorzystanie ich w kreatywny sposób, ponieważ nie są to eksponaty muzealne, tylko świetne narzędzia do tworzenia muzyki. Mam na oku jeszcze kilka fajnych zabawek, które na pewno zagoszczą pod dachem Vintage Records Studio, ale niestety muszą jeszcze chwilę zaczekać.
Do tej pory jednym z wyróżników Vintage Records na krajowym rynku nagraniowym były nagrania na taśmie magnetycznej, ale obecnie na stronie internetowej widnieje informacja, że studio wycofało się z zapisu analogowego. Czyżby moda na taśmę przeminęła?
Szymon Swoboda: W studiu „vintage” musiał się pojawić magnetofon i taśma. Swego czasu nagrywałem na wieloślad Otari i dwuślad Studera. Są to pięknie brzmiące urządzenia i praca na nich była nie lada przyjemnością. Miały też niestety swoje gorsze strony: koszty utrzymania oraz brak elastyczności w przechodzeniu pomiędzy sesjami. Kiedyś Jeremy Clarkson napisał w jednej ze swych książek, dlaczego m.in. słynny Concorde przestał latać. Dlatego że ludzie mając wybór, czy lecieć z prędkością dwóch machów czy za dwa funty, wybiorą tę drugą opcję. Dlatego też zrezygnowałem z zapisu na taśmie magnetycznej, ze względu na koszty oraz elastyczność procesu nagrywania. Kiedyś istniała jakościowa przepaść pomiędzy światem analogowym a cyfrowym. Dziś w dobie komputerów o bardzo dużej mocy obliczeniowej, coraz to nowszym urządzeniom i oprogramowaniu ta różnica się zaciera. Są to różne światy, ale nie można powiedzieć jednoznacznie, że któryś jest lepszy. Oba są dobre. Znów powtórzę, że najważniejsza jest głowa, zarówno muzyka jak i realizatora. Uważam to za pewną sprawiedliwość technologicznego świata, ponieważ dziś mając odpowiednie zasoby finansowe można sobie kupić dosłownie wszystko, oprócz doświadczenia, umiejętności, kreatywności i tak dalej.
Oprócz nagrań na miejscu oferujesz także miks oraz analogowy mastering materiałów zarejestrowanych gdzie indziej. Czy tego rodzaju usługi cieszą się dużą popularnością, być może większą niż same nagrania?
Szymon Swoboda: Dziś w dobie internetu otrzymanie zlecenia na miks nawet z drugiego końca świata jest bardzo prawdopodobne. Otrzymuję wiadomości od zespołów z Niemiec, Ukrainy czy nawet Rosji z zapytaniami o współpracę. Projekty wędrują czasami pomiędzy studiami nagrań, ponieważ artysta ma pewną wizję do zrealizowania i częściowo może ją ziścić w jednym studio, a częściowo w innym. Dostępność urządzeń służących do rejestracji muzyki jest bardzo duża, dlatego trzeba być otwartym na różne zlecenia. Czasami jest to nawet nagranie ścieżek w sali prób. Powodzenie efektu końcowego zależy oczywiście od jakości nagranych ścieżek. Jeśli jednak ścieżki brzmią same w sobie bardzo dobrze i muzyka, którą gra zespół trafia do mnie, oczywiście podejmuję się pracy nad takim materiałem. Co do masteringu, to Vintage Records Studio nie jest oczywiście studiem typowo masteringowym, niemniej jednak ma ku temu środki techniczne. Dlatego podejmuję się również takich zleceń.
Inspirujesz się dokonaniami takich studiów jak Third Man Records Jacka White’a czy Rancho De La Luna, gdzie stałymi bywalcami są np. Queens Of The Stone Age. Czy w Polsce są podobnego pokroju artyści zainteresowani tego typu brzmieniem? Innymi słowy, czy jest u nas rynek dla tego typu studiów nagrań – a także słuchacze dla tego typu muzyki?
Szymon Swoboda: Moje studio istnieje i w miarę możliwości rozwija się, jestem więc żywym dowodem na to, że rynek dla tego typu studiów nagrań jednak jest. Może być też tak, że moje jedno studio całkowicie pokrywa zapotrzebowanie Polski na taki typ brzmienia [śmiech]. W studiach, które wymieniłeś najbardziej oprócz brzmienia urzeka mnie klimat, jaki wokół siebie wytwarzają. Nie są to tylko stricte studia nagrań ale miejsca, które tworzą pewien klimat i legendę. Stają się kultowe, ponieważ są niepowtarzalne. Często tak jak Rancho De La Luna są w pewnym sensie niedoskonałe, jednocześnie tworząc ze swojej niedoskonałości atut i brzmieniową sygnaturę nie do podrobienia. Mam nadzieję, że z upływem lat Vintage Records Studio zapracuje sobie również na jakąś własną legendę. Niestety tego nie można sobie zaplanować. Pozostaje jedynie ciężka praca, a co się wydarzy to czas pokaże.
Jakie sesje najlepiej wspominasz, z których jesteś najbardziej dumny i dlaczego?
Szymon Swoboda: Pracując w tej branży zawsze elektryzująca jest możliwość spotkania i wspólnej pracy z ludźmi, którzy grali w zespołach, które się w przeszłości podziwiało. Niesamowita była sesja nagraniowa projektu G.Wolf, która zaowocowała płytą „Magnetic Dog”. W zespole tym grali ludzie z niezłym dorobkiem, byli to: Wojtek „Garwoll” Garwoliński znany wcześniej z zespołu PIVO, Olaf Deriglasoff, który jest dla mnie żywą legendą i którego podziwiałem właściwie w każdym wcieleniu (Apteka, Homo Twist, Pudelsi i oczywiście zespół Deriglasoff) oraz Mario Bielski, który grał w znakomitym zespole Kości. Sesja była zapisywana na ośmiośladowy magnetofon, oczywiście na setkę. Wszystko musiało być zapięte na ostatni guzik. Obserwowanie tego, co się działo między muzykami podczas wspólnego grania ocierało się niemal o mistycyzm. Dreszczyk emocji wywoływała też wizyta legendarnej Apteki. Miałem przyjemność ponownej rejestracji kultowego numeru „Menda”, nie muszę tłumaczyć jaką wagę to miało dla miłośnika polskiej muzyki alternatywnej. Współpraca w moim studio z Maćkiem Cieślakiem ze Ścianki miała moc nie mniejszą niż wizyta dwóch wcześniej wymienionych zespołów. To samo mogę powiedzieć o Flapjacku (przyjechał również Hau), wizycie zespołu Biff, który składał się przecież z członków legendarnego zespołu Pogodno. Oczywiście swoistą wisienką na torcie była praca z Małgorzatą Ostrowską, którą można śmiało nazwać prawdziwą gwiazdą polskiej sceny. Niemniej elektryzujące są też sesje z nieznanymi szerzej zespołami, które potrafią zaskoczyć i nieźle namieszać w głowie. Jednymi z takich zespołów były zdecydowanie Dead Snow Monster, który jest niepowtarzalny stylistycznie i emanuje pierwotną rockandrollową energią, In A House Of Brick, który swoimi kompozycjami mógłby zawstydzić najlepszych na tym świecie oraz Katedra, która z powrotu do big beatu nie zrobiła skansenu, ale pchnęła ten gatunek muzyczny w XXI wiek. Nie sposób zapomnieć też zespół Rust, który z powodu zmian w składzie swoją debiutancką płytę nagrywał dwa razy. Szaleńczą pracę z nimi przeżyć dwukrotnie to nie lada wyczyn [śmiech]. Każda sesja nagraniowa to wyprawa w nieznane. Dodatkowo staramy się wspierać wspólnie z zespołami, które u nas nagrywają, wydając płyty pod szyldem mikro labelu Vintage Records. Płyty można kupić na naszej stronie internetowej, albo też słuchać praktycznie we wszystkich serwisach streamingowych, ponieważ mamy niezbędne umowy na cyfrową dystrybucję w internecie.
W dotychczasowym dorobku VR wymieniłeś kilka znaczących nazw. Zdradzisz coś z aktualnych planów? Czyich nagrań możemy spodziewać się w najbliższej przyszłości?
Szymon Swoboda: W tym businessie trudno mieć jakieś długofalowe plany. Oczywiście staram się przede wszystkim dbać o to, by studio nie świeciło pustkami. Niestety konkurencja jest ogromna. Muszę cały czas doskonalić swój warsztat, aby nie odstawać od czołówki ludzi pracujących w tym zawodzie. Ręka musi być cały czas na pulsie, ponieważ nie nie jest to usługa „must have”, klient ma ogromne możliwości wyboru, od home recordingu u teścia w szopie aż po studia, które swoim wyposażeniem przyprawiają o zawrót głowy. Każdy klient, który decyduje się na przyjazd do Vintage Records Studio i pracę ze mną, jest jak wygrana w totolotka. Ja i jeszcze kilku innych moich konkurentów utrzymujemy się tyko z muzyki, nie mamy finansowania z firmy budowlanej albo innego pobocznego businessu. Móc to robić i z tego żyć to według mnie niezwykły przywilej. Na razie szczęście mi sprzyja, nie zamierzam jednak spoczywać na laurach, bo to dopiero początek trudnej drogi przetrwania w tym biznesie.
Jesteś głównym rezydentem Vintage Records. Czy do studia zespoły mogą też przyjechać z realizatorem z zewnątrz?
Szymon Swoboda: Oczywiście, studio jest otwarte na realizatorów z zewnątrz. Wymaga to poznania topologii połączeń i konfiguracji studia, ponieważ dostosowując je do swojego trybu pracy, pewne konfiguracje połączeń można uznać za niestandardowe. Zapraszam do kontaktu.
Jak zachęciłbyś nowych klientów, którzy jeszcze nie byli i nie wiedzą czego spodziewać się po Vintage Records?
Szymon Swoboda: Vintage Records Studio stara się być tak profesjonalnym i atrakcyjnym miejscem jak to możliwe. Jest wystarczająco wyposażone, aby nagrać profesjonalnie brzmiącą płytę. Oferuje też wyjątkową atmosferę i wystrój oraz pewną unikalność brzmieniową. Bez tej indywidualnej sygnatury i klimatu, klient może po prostu pojechać do studia, które jest najbliżej jego miejsca zamieszkania, a nie o to przecież chodzi. Prawda?
MÓWIĄ O STUDIU
Olaf Deriglasoff (Deriglasoff, Homo Twist, Apteka i inne):
„Szymona Swobodę i jego studio Vitage Records znam od lat i wielokrotnie tam nagrywałem. To profesjonalne studio, o wyjątkowej, magicznej atmosferze. Praca tam to doświadczenie mistyczne”.
Grzegorz „Guzik” Guziński (Flapjack, Homosapiens):
„Vintage Records Studio to przede wszystkim Szymon Swoboda, facet, który ma świetny gust muzyczny i potrafi wykręcić doskonałe brzmienie. Jest tez bardzo muzykalny. W jego studio można się bardzo szybko poczuć jak w domu. Niesamowicie pozytywny i zdolny facet. Polski Steve Albini”.
Wojtek „Garwoll” Garwoliński (Pivo, Kości, Deriglasoff, G.Wolf):
„W Vintage Records nagrywałem swoją solową płytę „Magnetic Dog” i to, że brzmi tak jak brzmi, zawdzięczam Szymonowi, który wkłada w pracę całe serce, lubi eksperymentować z brzmieniem i poszukuje muzycznej prawdy. Sprzęt, pomieszczenia to rzecz drugorzędna. Jeśli chcesz przeżyć prawdziwą muzyczną przygodę, musisz tam pojechać”.
Kamil Durski (Lily Hates Roses, Pelvis):
„Studio Vintage Records jest jednym z najfajniejszych miejsc w tym kraju, gdzie można zarejestrować album. Całe mnóstwo oldschoolowych gratów buduje atmosferę nagrań, dzięki której bez wahania jestem w stanie rozpoznać produkcję Szymona Swobody. Zacisze lasu w podpoznańskim Porażynie daje możliwość odseparowania się od świata i skupienia na tym, co najważniejsze, na muzyce. Nie znam drugiego takiego miejsca w naszym kraju i gorąco polecam współpracę z VR”.
Mateusz Holak (Kumka Olik, Małe Miasta):
„Vintage Records powstało w zupełnie innym duchu niż większość przestrzeni studyjnych w Polsce. Szymon wypracował specyficzny klimat, który swoją wyjątkowością w skali kraju mógłby spokojnie konkurować z pustynnymi studiami Rancho de la Luna. Jak ktoś wie czego chce, to nie trzeba ich nawet chwalić, tylko jechać i nagrywać na setkę”.
Kroto (Hope):
„Zawsze kiedy nagrywamy w Vintage, czujemy się jakbyśmy wracali do domu. Klimat samego studia nam bardzo odpowiada a do tego zawsze w ramach odpoczynku można wyjść poleżeć na trawie lub pohasać po lesie”.
Opracowanie: Mikołaj Służewski
Zdjęcia: Vintage Records
Artykuł ukazał się w numerze 3/2016 miesięcznika Muzyk.