Zawsze ceniłem Roberta Planta. Najkrócej mówiąc, trudno go złapać na „artystycznym nieróbstwie”, czyli odcinaniu kuponów od poprzednich dokonań. Uparcie prze do przodu i nagrywa kolejne albumy dopiero wówczas, gdy ma coś nowego do powiedzenia. To niestety coraz rzadsze zjawisko, więc tym bardziej zasługujące na szacunek. Mało tego, z reguły swoimi pomysłami zaskakuje i czyni to w dobrym stylu. Staram się nie czytać niczego przed wysłuchaniem kolejnych jego krążków właśnie po to, by niespodzianka była tym przyjemniejsza i większa. Jego najnowszy album, bodaj jedenasty solowy, utrzymany jest w lekko zwolnionym tempie, z przeważającą porcją tak zwanej „muzyki świata”, która mocno go od dawna pociąga. Przemierza tu sporo różnych etnicznych ścieżek. Można go było podejrzewać, że w swej podróży zawadzi o muzykę celtycką, jak i południe Stanów, by zaśpiewać modny w kręgach rockabilly standard „Bluebird Over the Mountain”, napisany w latach 50., choć grany w sposób daleki od oryginału, bo przecież dekadę temu nagrał interesujący album z Alison Krauss. Kto by jednak podejrzewał, że zechce muzycznie dotknąć arabskiego fragmentu Afryki? A przecież poszedł jeszcze dalej i otarł się o Bliski Wschód! Na krążku przeważa szeroko rozumiany folk, ale nie brakuje także rockowych łupnięć, choć miłośnicy elektroniki również będą się czuli usatysfakcjonowani. Naprawdę ciekawe, bardzo zgrabne połączenie stylistyczne i muzyczne! Jest nastrojowo, choć nie zawsze, trochę etnicznie, miło, sporo akustycznych instrumentów. Do współpracy Robert, także producent swojego przedsięwzięcia, zaprosił tych samych muzyków, z którymi współpracował przy poprzednim albumie, przede wszystkim grupę Sensational Space Shifters. Muzycy mają co robić, słychać syntezator Mooga, klawisze, różne instrumenty dęte, lutnię perską i rozbudowaną o afrykańskie bębny perkusję. Na wiolonczeli gra Albańczyk, Redi Hasa, na altówce i skrzypcach Seth Lakeman, a śpiewa, właśnie we wspomnianym, bluegrassowym temacie, Chrissie Hynde, z ciągle aktywnej grupy The Pretenders. Kto zechce, bez trudu znajdzie echa Led Zeppelin, choćby w utworze „Bones of Saints”. Pan Robert nie stracił swego charakterystycznego i mocnego głosu, aczkolwiek trochę mu się „metal obsunął” i w związku z tym sprytnie unika górnych tonów, których mógłby nie wyciągnąć. Cóż, ma 69 lat, a w jednym z tekstów też pojawiają się kwestie związane z przemijaniem. No cóż, rozchełstanej koszuli już nie wkłada… Ze wszech miar ciekawy krążek.
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.robertplant.com
Recenzja ukazała się w numerze 2/2018 miesięcznika Muzyk.