Jeśli poczyta się życiorysy największych muzyków amerykańskich XX wieku, łatwo zauważyć, że zdecydowana większość z nich raczej nie może być publikowana ze szczegółami w podręcznikach dla skautów. Z drugiej strony żywoty świętych też się do tego nie nadają. Należy więc założyć, że grzeszna natura pomaga w tworzeniu indywidualności nadzwyczajnych, dalekich od wszelkich szablonów, co oczywiście nie znaczy, że naprawdę porządni nie mogą zostać wybitnymi muzykami bądź świętymi. Chuck Berry miewał wielokrotne problemy z prawem, błahe i poważne, ale przecież zostanie w historii muzyki mocą swego talentu, a nie tychże kłopotów.
Urodził się w St. Louis, w całkiem niezłej dzielnicy, zamieszkałej przez klasę średnią. Mama była kierownikiem administracyjnym szkoły, a ojciec-cieśla pracował jako złota rączka w pobliskim kościele baptystów. Charles Edward Anderson Berry był czwartym dzieckiem, ale po nim na świat przyszła jeszcze dwójka rodzeństwa. Chuck lgnął od najmłodszych lat do muzyki, a rodzice nie mieli nic przeciwko temu. Pierwszy występ dał w szkole, podczas piętnastych urodzin. Niestety, trzy lata później Chuck Berry wziął udział w napadzie na sklep, za co został zamknięty na trzy lata w ośrodku reedukacyjnym. Młody człowiek nie marnował czasu i założył za kratami kwartet wokalny. Czasu na przeprowadzanie prób mieli pod dostatkiem, więc poziom ich programu był na tyle dobry, że pozwalano im nawet na występy za murami poprawczaka. W dniu swoich 21. urodzin Berry został wezwany przed oblicze komendanta ośrodka, który oświadczył, że jest wolny, ale jeśli cokolwiek przeskrobie, nowy wyrok będzie automatycznie podwyższony.
Chuck Berry wiedział, że w takiej sytuacji lepiej się ustabilizować. Rok później ożenił się i urodziła mu się córka. By utrzymać rodzinę pracował jako robotnik, kierowca, dozorca i fryzjer. O muzyce nie zapomniał. Ćwiczył na gitarze, a za półdarmo lekcji udzielał mu jego przyjaciel-muzyk, Ira Harris. Wiedział, że warunkiem zwrócenia na siebie uwagi, jest granie w sposób efektowny, dlatego wytrwale ćwiczył riffy i sztuczki techniczne stosowane przez T-Bone Walkera, pioniera tak zwanego jump bluesa i elektrycznego bluesa. Szczególnie zależało mu na uchwyceniu zmian rytmu i akordów bluesowych, był przekonany, że to pozwoli mu na granie każdego przeboju, jaki usłyszy w radiu. Miał rację, bo gdy poszedł do znanego w całym St. Louis Cosmopolitan Club i zademonstrował swe umiejętności najlepszemu wówczas pianiście w mieście, Johnniemu Johnsonowi, ten z miejsca przyjął go do swego trio za całkiem godziwą stawkę. Zespół grał głównie bluesy i ballady, zwłaszcza z repertuaru Nat King Cole’a, ubóstwianego także przez Chucka, ale szybko wybuchł konflikt związany z repertuarem. Chodziło o to, że kolorowi bywalcy chcieli słuchać właśnie takich przebojów, a biali, coraz liczniejsi, domagali się country. Trzeba było grać dla obu grup gości. Okazało się to finansowym strzałem w dziesiątkę, a Chuck Berry mógł sobie pozwolić nawet na kupno trzypokojowego mieszkania. Dziś to zabytek stanowy z odpowiednią tablicą…
Paradoksalnie taka muzyka grana przez trio, była najlepszą inspiracją ze wszystkich możliwych. Chuck Berry ujął to tak: „W klubie bywali moi sąsiedzi i mocno się nabijali, że gramy jakieś tam country. Widzisz dupku, mówili, na co ci przyszło, musisz grać białą muzykę! Coraz bardziej mnie wkurzali, aż zaproponowałem chłopakom, żebyśmy coś z tym zrobili. Dlaczego grać bluesy, rhythm and blues i country osobno? A gdybyśmy zrobili miks i jeszcze dodali więcej rytmu? Johnnie zaskoczył i powiedział, że to warto spróbować. Umówiliśmy się, popróbowaliśmy bez publiczności. Czuliśmy, że to było to! Może nie od razu, ale zobaczyliśmy, że ludzie nas słuchają i obie grupy są zadowolone. Mało tego, nogi same podskakiwały do tańca. Johnnie na początku miał spore kłopoty żeby się z takim rytmem wyrobić, nie był przyzwyczajony i nie dysponował taką techniką. Dlatego zaczął przychodzić do klubu gdy nikogo nie było i sam próbował. O Jezu, ale się napocił! Ale efekt był! Po jakimś czasie wywijał tak, jak później potrafił tylko Jerry Lee Lewis. Bardzo mi dziękował”.
Berry rozumiał, że jeśli chce się dalej rozwijać i uzyskać szerszą popularność, musi nagrać płytę. Miał w ręku nie lada argument, bo w takim stylu jeszcze przecież nikt nie grał. Wyjechał do Chicago, do klubu, w którym grał jego idol, Muddy Waters. Co prawda trafił zbyt późno, Muddy wykonywał ostatni tej nocy utwór, ale Chuckowi udało się zagrać przed nim jedną piosenkę i spytać, kto mógłby to nagrać. Zaskoczony Waters oświadczył, że jest tylko jeden taki człowiek w Chicago: menadżer i właściciel wytwórni, Leonard Chess. Chess, nawiasem mówiąc polski Żyd, ciągle cierpiał na niedosyt utalentowanych, nowych muzyków spod znaku bluesa i gatunków do niego zbliżonych. Następnego dnia panowie spotkali się, a Chess na namolne nagabywania gościa dotyczące singla zaproponował, żeby Berry dostarczył mu jakieś gotowe nagranie. Chuck Berry zdecydował się na daleko idącą przeróbkę countrowej piosenki, „Ida Red”. Dopisał nowy tekst, traktujący o wyścigach samochodowych, na tle których rozgrywał się wątek miłosny. Sam usiadł przy gitarze, a Johnnie grał na fortepianie.
Chess przesłuchał z uwagą propozycję Chucka i był już pewien, że to jest materiał na przebój. Jako szef wytwórni był zbyt doświadczonym graczem, by natychmiast nie podpisać umowy na wyłączność nagrań w swojej Chess Records. Piosenka nazywała się „Maybellene”. Czymś, co natychmiast przykuwało uwagę, była warstwa muzyczna. Utwór był niesłychanie prosty, o jego inności stanowił przede wszystkim rytm, któremu ogromną motorykę wyznaczała gitara elektryczna i grający w kontrapunkcie do niej fortepian. Singiel wydano w lipcu 1955 roku, błyskawicznie znalazł się na 1. miejscu listy ogólnej Billboardu, oraz 4. na liście R&B, a sprzedano go w astronomicznej na tamte czasy ilości ponad miliona egzemplarzy! Wszystko trwało raptem nieco ponad 2 minuty, ale ten czas oznaczał narodziny rock and rolla. Zaskoczenie na rynku muzycznym było kolosalne, oto nikomu nieznany 29-latek z St. Louis zademonstrował coś absolutnie nowego, co na dobrą sprawę trudno było porównać z czymkolwiek dotychczasowym. Magazyn „The Rolling Stone” napisał, że to jeden z najważniejszych utworów w całej historii muzyki rozrywkowej! Do dziś każdy szanujący się muzyk zajmujący się rock and rollem, niezależnie gdzie funkcjonuje, ma w repertuarze „Maybellene”.
Pod koniec czerwca następnego roku Chuck zaprezentował kolejny, tym razem całkowicie własny utwór, „Roll Over Beethoven”. Być może nie stanowił takiego zaskoczenia jak „Maybellene”, ale zawitał na czołowe miejsca list przebojów i siłą rzeczy utrwalił nazwisko swego autora i wykonawcy. Ten sukces musiał być odpowiednio wykorzystany. W 1957 roku Berry był jedną z największych gwiazd trasy koncertowej „Biggest Show of Stars for 1957”. Obok niego występowali Everly Brothers i Buddy Holly, ale to on cieszył się największym aplauzem publiczności. Kiedy w latach 1957-1959 napisał i wydał na singlach kolejne wielkie nagrania, dziś uważane za najlepsze dzieła gatunku, takie jak: „School Days”, „Rock and Roll Music”, „Sweet Little Sixteen”, „Johnny B. Goode”, jego wyjątkowa pozycja wśród gwiazd amerykańskiej muzyki już nie mogła podlegać żadnej dyskusji. Oczywiście zgodził się na kilka lukratywnych tras koncertowych po USA, podczas których zarabiał więcej niż ktokolwiek w tym czasie, a także wziął udział w kilku filmach muzycznych.
Trzeba przyznać, że Chuck robił wszystko, by się wyróżnić na tle innych muzyków. Dotychczas wokaliści i instrumentaliści tkwili nieruchomo przed mikrofonem, a on wpadł na pomysł, by to zmienić. „Nikt wtedy nie zdawał sobie sprawy, że w momencie solówki instrumentalnej mikrofon dla śpiewającego gitarzysty nie ma żadnego znaczenia. Pomyślałem sobie, że wtedy powinienem w jakiś widowiskowy sposób się przemieszczać. Tylko jak? Najpierw dodałem długi kabel między gitarą a wzmacniaczem, robiłem rytmiczne kroki do przodu, do tyłu i w bok. Ludzie pod estradą wyli z radości, więc chciałem to jakoś rozbudować. Któregoś dnia zobaczyłem dziewczynki skaczące na jednej nodze, a w tym czasie druga poruszała się rytmicznie w powietrzu. Po koncercie wziąłem gitarę i zszedłem w takie miejsce, żeby mnie nikt nie widział. Wykombinowałem coś i następnej nocy powtórzyłem na estradzie. Szał! Przylecieli do mnie jacyś dziennikarze i pytają się co to jest. A ja na to, że to mój Duck Walk. Później wielu chłopaków pytało się mnie, czy mogą też taki kaczy chód robić. Pozwoliłem im, ale prosiłem, żeby nie zapominali, kto go wymyślił”. W wywiadach najczęściej twierdził, że w estradowych początkach zawsze nosił ten sam wygnieciony garnitur ze sztucznego jedwabiu i poprzez ten krok odwracał uwagę widzów od wyświechtanego przez gitarę miejsca.
Szczególnych względów doświadczał Chuck jako faktyczny ojciec rock and rolla, jego mistrz i kompozytor najlepszych przebojów tego stylu. Rzeczywiście, to on opracował zasady aranżacyjne, ze specjalnym udziałem gitary, czasami także fortepianu używanego zamiennie z organami lub saksofonem, bądź całej grupy instrumentów dętych. Jego sukces powodował, że pojawiały się całe zastępy naśladowców. Dziennikarze śmiali się, że każdy zespół tamtych czasów, jeśli tylko miał w składzie gitarę, musiał mieć jakieś utwory Chucka. Już wówczas jego kompozycje stały się standardami, wielu muzyków je nagrywało. Jednak nikomu, może poza Elvisem Presleyem i jego wersją „Memphis Tennessee”, nie udało się nagrać żadnego jego utworu tak ciekawie, jak brzmiał on w oryginale.
Chuck Berry był pierwszym estradowcem, który jako głównego odbiorcę potraktował młodzież. Akurat w tym wypadku procentowały trzy lata spędzone w poprawczaku, znajomość języka, składni zdań. Oczywiście nie mógł sobie pozwolić na używanie wulgaryzmów, ale jego słownictwo znacznie odbiegało od obowiązujących gładkich i eleganckich tekstów. Nawet z powodu ostrości rytmu i krótkich linijek tekstu, nie mógł sobie pozwolić na rozwlekłą myśl. Tekst musiał być siłą rzeczy zwięzły, by lekceważąc formę poruszać emocje. Doskonale wiedział w jaki sposób zwracać się do nastolatków, znał ich coraz bardziej konsumpcyjny i roszczeniowy stosunek do świata. Poruszał też naturalne kwestie konfliktu pokoleń, oczywiście również pierwszych uniesień i doświadczeń miłosnych, czasem bardzo dowcipnie. Żeby pozbyć się dystansu między sobą a młodymi, szybko zrezygnował z garnituru na rzecz jaskrawych koszul i kolorowych spodni. Chciał być jednym z nich, ich przedstawicielem, śpiewać w ich imieniu.
Jego rock and roll miał już, dosyć niespodziewanie, o wiele wyższe aspiracje. Owszem, w tym pionierskim okresie był muzyką wyjątkowo prostą i hałaśliwą, ale poprzez absolutną akceptację młodych ludzi stał się wyzwaniem i rodzajem buntu wobec konformizmu i całej, zakłamanej i zaśniedziałej, kultury dorosłych. Ta muzyka wreszcie przemawiała emocjami, a nie pięknem, była swoja. Także z tych samych powodów rock and roll wymiótł z estrad i płyt wielu dotychczasowych idoli piosenkarskich. Tak dokonała się w amerykańskiej muzyce rozrywkowej przyśpieszona zmiana, może nie tyle pokoleniowa, co stylistyczna. To naprawdę była rewolucja, której Chuck z pewnością nie mógł przewidzieć.
Wydawało się, że nic nie może zachwiać jego kariery. Część jego biografów twierdzi, że bogactwo, jakie nagle zyskał, bardzo go cieszyło. Tymczasem w 1959 roku oskarżono go o kontakty seksualne z nieletnią Indianką. Proces był długi, mało przejrzysty pod względem prawnym, grono obiektywnych obserwatorów twierdziło, że miał podłoże rasistowskie. W rezultacie został skazany na 18 miesięcy więzienia, podczas których sporo fanów definitywnie odwróciło się od niego. Nie brakowało głosów, że załatwiła go konkurencja, którą z powodów, jakie już wyłuszczyłem, wypadła z obiegu.
Gdy wyszedł i otrząsnął się z mrocznych spraw, zaczął pracować nad nowym repertuarem. Na wydanej wkrótce płycie znalazły się trzy przeboje, z których zwłaszcza „No Particular Place to Go” wart jest szczególnej pamięci. Dość niespodziewanie przyszła mu w sukurs brytyjska „nowa fala”. The Beatles przypomnieli „Rock and Roll Music”, a The Rolling Stones rozpoczęli swoją karierę od „Come On”. Do tego amerykańska grupa The Beach Boys zaśpiewała „Surfin’ USA” z jego melodią „Sweet Little Sixteen”. A jednak mimo tych ukłonów, to już nie był ten sam Chuck Berry. W latach 1966-1969 nagrał pięć albumów, żaden nie sprzedawał się równie dobrze, jak pierwsze. O wiele lepiej szło mu na koncertach, ostatecznie przychodzili na nie ci, którzy czekali na bezpośredni kontakt z artystą. Bardzo dobrze przyjęto również jego występy w Wielkiej Brytanii. Po powrocie z Europy na trzy lata wrócił pod skrzydła Chess Records i nagrał w 1972 świetny album koncertowy, „My Ding-a-Ling”. W 1979 roku wyszedł album studyjny, „Rock It”. Cóż z tego, skoro w tym samym roku znów siedział cztery miesiące za oszustwa podatkowe. W późniejszych latach odpowiadał jeszcze za posiadanie marihuany, potajemne nagrywanie kilkudziesięciu nie całkiem ubranych pań w swoim lokalu, a także procesował się ze swym długoletnim pianistą, Johnnie Johnsonem, który twierdził, że około 50 najsłynniejszych kompozycji skomponowali wspólnie…
Gdy wyszedł w 1979 roku, grono jego wielbicieli znów się skurczyło. Chuck Berry po raz kolejny ruszył w trasę. Twardy zawodnik: w dekadzie lat 80. dawał około stu koncertów rocznie. 16 października 1986 roku w St. Louis dał dwa koncerty z udziałem takich gwiazd, jak Eric Clapton, Keith Richards, Etta James, Julian Lennon, Linda Ronstadt i Robert Cray. Owacyjnie przyjęty popłakał się ze wzruszenia. Czekała go jeszcze wyjątkowa ceremonia, ponieważ w tym samym roku, jako pierwszy muzyk, został przyjęty do Rock and Roll Hall of Fame. Dwa lata wcześniej otrzymał specjalną Grammy za „osiągnięcia życia”. Specjalnych, wyjątkowo cennych nagród zebrał zresztą mnóstwo.
W 2008 roku długo gościł w Europie, był także u nas. Trzy lata później na noworocznym koncercie w Chicago zasłabł, od tego czasu występował o wiele rzadziej. W zeszłym roku Chuck Berry w szczerym wywiadzie zdradził, że już prawie nic nie widzi i kiepsko słyszy, ale napisał utwory, które chce umieścić na nowym albumie. Krążek „Chuck” dedykował swojej żonie, Themetty i chciał go jej wręczyć jesienią 2017 roku. W nagraniach wzięli udział jego długoletni muzycy, oraz syn i córka. „Skończyłem 90 lat, teraz muszę się naprawdę śpieszyć, żeby zdążyć…” Nie zdążył.
Bruce Springsteen napisał, że „Chuck był najlepszym rockowym gitarzystą”, a Bob Dylan oświadczył, że „Berry to Szekspir rock and rolla”. Jego kilka utworów wywiózł na orbitę amerykański Voyager. Słusznie, to był prawdziwy muzyczny rewolucjonista jakich już teraz nie ma!
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 5/2017 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Chuck Berry podczas koncertu w Deauville we Francji w roku 1987; fot. Roland Godefroy (CC BY-SA 3.0)