Łamy naszego miesięcznika otwarte są nie tylko na artystów i twórców obecnych od lat na scenie muzycznej, ale również na osoby na niej debiutujące, także fonograficznie. Jedną z nich jest Olga Polikowska, która choć z muzyką związana jest od lat to właśnie teraz debiutuje na polskiej scenie electro popu. Jej pierwsza EP’ka ukaże się już w tym miesiącu. Zawiera ona autorski materiał, a muzyka naszej rozmówczyni to wypadkowa nu jazzu, downtempo, dance i elektroniki. W rozmowie z nią poruszamy zarówno temat debiutanckiego krążka i procesu tworzenia własnej muzyki jak również kwestie dotyczące różnych aspektów edukacji muzycznej.
Zacznijmy od takiego pytania – czy Ty lubisz w ogóle muzykę?
Olga Polikowska: Oczywiście, bardzo lubię. Jest to nieodłączny element i mojego życia i tego jak się ukształtowałam jako osoba. Lubię muzykę i wcale nie jestem jeszcze na tym etapie – może kiedyś się to zmieni – że zamiast słuchać piosenki, jedynie analizuję każdy jej element. Wiem, że niektórzy muzycy mają z tym problem. Wydaje mi się jednak, że to trochę odbiera przyjemność ze słuchania. Ja tego nie robię. Traktuję utwory jako całość i staram się w nie wejść i je poczuć. Nie rozkładam na części pierwsze. Oczywiście, zupełnie inaczej jest, gdy w procesie twórczym chce się sprawdzić z jakich elementów ktoś inny skorzystał. Wtedy zdolność do analizy muzycznej jest przydatna i ma sens. Ja mimo to odbieram muzykę jako całość i sprawia mi to dużą przyjemność.
Pytam o to dlatego, że – z tego co mi wiadomo – uczyłaś się w szkole muzycznej, prawie skończyłaś średnią szkołę muzyczną w klasie skrzypiec. A istnieje w społeczeństwie takie potoczne wyobrażenie, że szkoła muzyczna często zabija radość muzykowania i miłość do muzyki.
Olga Polikowska: Jest takie ryzyko, wiem o tym. Szczerze mówiąc, jakieś dziesięć lat temu albo trochę wcześniej, w okresie swojego buntu, byłam wręcz o tym przekonana i dlatego też nie skończyłam szkoły muzycznej. Każdy kto był w muzycznej pewnie odczuł na sobie ciśnienie. Dużo ćwiczeń technicznych i podejście do sztuki jak do rzemiosła mocno maltretuje człowieczeństwo muzyczne. Wyrzucałam mojej mamie – oczywiście nie dosłownie – że świetny miała pomysł na moją przyszłość, wysyłając mnie od siódmego roku życia do szkoły muzycznej. Z jednej szkoły szłam do kolejnej, a po szkole do domu ćwiczyć. Bywało naprawdę ciężko. Egzaminy były potwornie stresujące i wymagające, a praca nad sobą żmudna. Ale żeby od razu zabić miłość do muzyki? To naprawdę skrajne. Z muzyką jest jak ze sportem, trzeba po prostu trenować i trenować, by w końcu być najlepszym… Jak się nie udaje, łatwo popaść w złość i rozczarowanie, a dużo lepiej jest wrzucić na luz. Ja w końcu nie ukończyłam drugiego stopnia i dopiero teraz pluję sobie w brodę, że mogłam się jednak spiąć i dać radę. Cóż… Takie już są młodzieńcze rozterki. Może wtedy nie byłam na to gotowa. Tak czy inaczej, taka edukacja ma nieoceniony wpływ na rozwój, na wrażliwość muzyczną czy poczucie estetyki. Myślę, że jest to bardzo ważne. Czyli jak widać mama miała rację…
Widzisz więc zatem wiele pozytywów?
Olga Polikowska: Tak. Byłam zła, trochę też przytłoczona i rozczarowana, bo nie zawsze ilość ćwiczeń przekłada się na efekty, ale w ogólnym rozrachunku jest to w moim życiu mega ważny etap. Znów wrócę tu do porównania ze sportem. Często tak jest, że trenujemy trzy miesiące, nie widzimy efektów i musimy zrobić oddech, dać sobie chwilę, by zobaczyć, że jednak coś się zmieniło i jest lepiej. To jest dokładnie to samo.
Chciałbym pociągnąć jeszcze nieco ten wątek, gdyż – chociaż odbiegamy od meritum – ciekawi mnie Twoje zdanie jako osoby, która zajmuje się muzyką, ale nie w tym klasycznym podejściu, które jest w szkole muzycznej. Czy nie uważasz, że gdybyś mogła grać w szkole to, co bardziej odpowiada współczesnym trendom, a nie np. etiudy sprzed dwustu lat, to chętniej byś do tej szkoły chodziła?
Olga Polikowska: Po części się z tobą zgadzam. Natomiast ja akurat nie miałam problemu z tym, że była to muzyka klasyczna, a nie jakaś inna. W ogóle nie chodziło o to, że trzeba poświęcać czas na to, żeby słuchać lub grać muzykę, której się nie lubi. Zupełnie nie. Pewnie byłoby fajnie gdybyśmy dostawali bardziej rozrywkowe utwory już na samym wstępie, ale to nie było clou całej trudności przebycia tej drogi. Po prostu to jest bardzo żmudna praca i nie każdy ma tę ikrę w sobie, żeby cały czas dorzucać do ognia i nie tracić wiary w sens. Fajnie jak przygoda z muzyką zaczyna się od klasyki, natomiast wydaje mi się, że kurczowe trzymanie się repertuaru może być problematyczne na wyższych uczelniach. Akademie trzymają się sztywnych ram. Duża część profesorów jest przyzwyczajona do tego, czego uczyła 40 czy 50 lat temu, a to trochę bez sensu. Z tego co wiem w zagranicznych szkołach jest dużo bardziej swobodnie. Kopenhaga czy Amsterdam mają bardzo współczesne podejście do muzyki i to jest fascynujące i fajne, i z pewnością skłania do ćwiczeń. Ja w szkole muzycznej jako dodatkowy instrument miałam fortepian. Pamiętam, że wtedy na topie był film „Amelia” i wszyscy wówczas grali muzykę z tego filmu. Ja oczywiście też chciałam, chociaż umiejętności nie do końca mi na to pozwalały. Nie przeszkodziło mi to jednak w podjęciu próby. Ściągałam nuty i ćwiczyłam w domu. Później przychodziłam na zajęcia i mówiłam że nie chcę grać tego co dostałam, ale w zamian proponuję coś innego. Może miałam farta, a może po prostu zawsze wystarczy trochę inicjatywy. Moja pani profesor nie miała z tym żadnego problemu.
Może to znak, że trzeba po prostu trafić na odpowiednich nauczycieli? Jeden potrafi skutecznie zniechęcić do muzyki, a drugi – mimo tego, że trzeba grać klasykę – zachęcić.
Olga Polikowska: To prawda, miałam też takich którzy mnie skutecznie zniechęcali… Chodziłam na trio i to było bardzo ciężkie przeżycie, wręcz dramatycznie ciężkie. Pan, który prowadził trio – z własnej inicjatywy, bo to on nas wybrał, więc wydawało się, że będzie miło i przyjemnie, a nie było – jako że był starej daty, egzekwował to co było w nutach z dużą agresją i nerwowością. Nie dawał żadnego pola do popisu. Był w tym tak nieprzyjemny, że z łatwością mógł mnie zniechęcić do grania i zrezygnowałabym jeszcze szybciej z nauki, niż się to w rzeczywistości stało.
Dwa przedmioty w szkołach muzycznych, które uczniowie najmniej lubią to przeważnie kształcenie słuchu i chór…
Olga Polikowska: No tak… Kształcenie słuchu jeszcze było całkiem do przejścia, ale później, gdy już doszła harmonia, czułam się jak na fizyce kwantowej. Istny dramat! Za dużo matematyki i wyliczeń. Harmonia była moim postrachem…
W którym momencie zapragnęłaś śpiewać? Czy było to jeszcze podczas nauki w szkole muzycznej? Np. na lekcji z kształcenia słuchu nauczycielka kazała śpiewać solfeż i stwierdziłaś – fajnie mi to wychodzi, może bym coś z tym zrobiła później?
Olga Polikowska: Nie, zupełnie nie. Gdy trzeba było śpiewać solfeż to się śpiewało, a jakoś w ogóle z tyłu głowy tego nie miałam. Nie wiem dlaczego, ponieważ – jakkolwiek trywialnie to nie brzmi – od dziecka miałam swój zabawkowy mikrofon, wchodziłam na stół i śpiewałam „Cambio Dolor” Natalii Oreiro. Jakoś nigdy później nie pomyślałam, że śpiewanie to mógłby być pomysł na życie. To był element, który wydawał mi się oczywisty i była to dla mnie umiejętność, którą każdy muzykalny człowiek posiada. Okazuje się, że wcale nie każdy umie śpiewać bez większego wysiłku i tak po prostu. Ale ja jakoś tego nie doceniłam i nie zwróciłam uwagi na to, że umiem. Odbierałam to jako taką naturalną cechę człowieka, który ma coś wspólnego z muzyką i sztuką. Dopiero, gdy okazało się, że to moje śpiewanie jest trochę lepsze niż przeciętne, zapragnęłam iść w tę stronę. Parę osób mnie w tym uświadomiło, a ja nie doceniłam tego co mam.
To był jakiś dłuższy proces…?
Olga Polikowska: Tak, nie było żadnego olśnienia. To był dłuższy proces, byłam też trochę zrezygnowana po egzaminach teatralnych… Pomyślałam sobie, że skoro to śpiewanie zawsze tak dobrze mi szło, to może warto coś z tym zrobić. Zapisałam się do jednego z ówczesnych warszawskich chórów, pojechałam tam na przesłuchanie, okazało się że o dziwo dobrze mi poszło… Trafiłam na dobrych ludzi, na fajnych muzyków, którzy chcieli się rozwijać. Założyliśmy zespół, coś tam sobie graliśmy i tak się to rozwijało małymi krokami. Może dzięki temu, że działo się to w dobrym czasie, w końcu otworzyły mi się oczy. Przestałam udawać, że każdy umie śpiewać, tylko zauważyłam, że to jest jednak wyjątkowa umiejętność, fajnie mi to idzie i dobrze się z tym czuję. W konsekwencji doszłam do tego, że chcę to robić. Po kilku latach odważyłam się na autorski materiał.
Komponujesz też muzykę do swoich piosenek. Pamiętasz, kiedy pierwszy raz coś skomponowałaś? Pierwszą piosenkę, pierwszy motyw?
Olga Polikowska: Pamiętam, to było sporo lat temu. Usiadałam do pianina i zaczęłam sobie coś brzdąkać. Przyszedł wtedy mój chłopak, który jest perkusistą, ale lepiej niż ja porusza się po klawiszach i zaproponował, żebyśmy się zamienili. On grał, a ja coś podśpiewywałam, nagraliśmy to na dyktafon i później zaczęliśmy na tym pracować.
Grałaś więc i nagle się okazało, że potrafisz coś fajnego skomponować, coś czego nie było wcześniej, co jest interesujące.
Olga Polikowska: Tak, zaczęłam sobie śpiewać i był to jakiś pierwszy materiał do pracy. Do dziś tak to wygląda.
Czy u Ciebie jest najpierw melodia a potem tekst, czy najpierw jest tekst a potem melodia?
Olga Polikowska: Zawsze melodia, gdyż nie uważam się za czołowego polskiego tekściarza. Jeszcze! (śmiech) Na razie pisanie tekstów to dla mnie trudny orzech do zgryzienia. Nie traktuję tego jako karę, natomiast zdecydowanie jest to etap pracy, który jest dla mnie trudny, czasochłonny i w który wkładam dużo wysiłku umysłowego. Zastanawiam się nad każdym słowem i próbuję poskładać w całość, która mnie zadowoli. Dlatego też zawsze wychodzę od melodii. Oczywiście zapisuję różne rzeczy, ale nie uznałabym tego za kompletne teksty. To są moje wyrwane z kontekstu przemyślenia, które później wykorzystuję, wrzucam od utworów. Nie zdarzyło mi się jeszcze by być natchnioną i napisać cały tekst, a dopiero później go użyć. Może kiedyś…
Są w zasadzie różne systemy komponowania i tworzenia, a w Twoim wypadku widać że wychodzisz od warstwy muzycznej, która pewnie jest Ci najbliższa. Może za parę lat, gdy będziesz pisała teksty pójdzie to też w drugą stronę? Zacznie się od tekstu, a potem będzie muzyka?
Olga Polikowska: Może tak się wydarzyć. Jestem ciekawa czy jeśli to się wydarzy to ja to zauważę, czy też uznam, że przecież każdy pisze teksty… Trzeba być uważnym i doceniać każdą rzecz, którą się robi, każdą chwilę która jest.
Wracając do kompozycji – piszesz melodię, piszesz do tego słowa i co się dzieje dalej? Dochodzi harmonia, aranżacja – tym się już nie zajmujesz?
Olga Polikowska: Nie. Jeśli chodzi o bazę do utworu, to zdarza się, że albo zaczynamy od tego co ja sobie śpiewam, albo od warstwy harmonicznej. Jeśli to drugie, to dośpiewuję wtedy coś do melodii, proponuję jakiś chórek czy sampel, który bym chciała. Na tym budujemy kompozycję, dokładamy różne elementy.
Budujemy? Czyli są przy Tobie dobre duchy?
Olga Polikowska: Przy takiej wstępnej kompozycji zawsze siedzę z moim chłopakiem Patrykiem. Jest perkusistą, ale akurat na harmonii radził sobie lepiej niż ja… Jest bardzo bystry i bardzo szybko się uczy. Staramy się podstawę utworu robić sami. Brakuje nam jeszcze instrumentarium, ponieważ nie sądziliśmy, że dojdziemy do tego etapu, by samodzielnie siedzieć przy kompozycji, ale mam nadzieję, że wszystko w swoim czasie przyjdzie. Działamy sobie, a po drodze pomagają nam różne osoby. W końcowym etapie kluczowy jest jednak producent. To on nadaje ostatecznego kolorytu. Przy pierwszym utworze był to Szatt, następnie Wojtek Urbański, przy kolejnych numerach będzie można usłyszeć produkcję braci Sarapatów. Śmietanka!
Oglądając i słuchając Twoich dwóch teledysków widać, że są dosyć różne. To taki celowy zamysł czy kwestia poszukiwania?
Olga Polikowska: Tak po prostu wychodzi. Cały czas poruszamy się w obrębie muzyki elektronicznej, ale osoby z którymi pracuję wnoszą do całości swój styl. Stąd układanka z warstw, ich wypadkowa. Pierwszy singiel czyli „Ulatuje” ma trochę oldschoolowego vibe’u ze względu na syntezatory, które się tam pojawiają. W związku z tym jest to dużo lżejszy utwór niż „Od nowa”, czyli kolejny singiel. Powstał przy współpracy z Wojtkiem Urbańskim, co chyba samo mówi za siebie. Może dlatego dla kogoś jest to różne bądź dalekie, ale dla mnie to po prostu kolejny utwór w stylistyce, która mi odpowiada. Tak wyszło.
W chwili gdy rozmawiamy Twoja EP’ka jeszcze się nie ukazała. Znajdą się na nim te dwa utwory, a co poza nimi?
Olga Polikowska: Będzie jeszcze jeden utwór, który już jest znany, a także zupełnie nowe kompozycje. Jestem bardzo ciekawa, jak całościowo zostanie odebrana ta EP’ka. Jest, mam nadzieję, wielobarwna. Ukaże się ona w kwietniu, a dokładnie 12.04.
Czyli osoby czytające ten wywiad w wydaniu kwietniowym będą mogły już jej posłuchać?
Olga Polikowska: Tak, będzie można już słuchać. Zakupu będzie można dokonać przez stronę MTJ.
I dotykamy tu kwestii finansowych. Czy myślisz o pieniądzach, gdy zajmujesz się muzyką?
Olga Polikowska: Nie chcę wyjść na kogoś, kto nie stąpa twardo po ziemi, bo tak nie jest, ale aktualnie finanse z muzyki to nie jest mój główny cel i nie myślę o tym jakoś specjalnie. Chyba w ogóle o tym nie myślę. Może to błąd, ale czuję, że jestem w dobrym miejscu i dobrym czasie, więc spełnienie jest najważniejsze. Finansowo i tak sobie radzę. Równolegle prowadzę normalne, zwykłe życie i zarabiam pracując jako filolog. Mam co robić (śmiech).
Znajomość języka francuskiego nie pomaga mi może w śpiewaniu, ale jest moją stabilizacją. Przez to, że mam zawód i nie muszę myśleć o finansach z muzyki priorytetowo, daje mi to wolność twórczą. Nie mam takich przemyśleń czy coś się sprzeda czy nie sprzeda. Nie prowadzę w ogóle takich rozmów z osobami z którymi pracuję. Wszystko musi być w zgodzie z tym co lubię, czego ja bym chciała słuchać.
A co się dzieje gdy mówisz producentowi – ma być tak i tak, a on odpowiada – nie, ma być tak. Co wtedy?
Olga Polikowska: Chciałabym przytoczyć tu jakąś dramatyczną historyjkę, ale w ogóle nie mamy takich problemów. Dyskutujemy normalnie jak dorośli ludzie, wymieniamy się spostrzeżeniami. Producenci, z którymi mam przyjemność i szansę współpracować, nie są ludźmi z łapanki. Już sama nasza współpraca świadczy o wspólnych upodobaniach dźwiękowych. Zawsze też warto zostawić trochę wolności i kreatywności w tworzeniu. Wchodzenie z butami, mówienie zrób mi to tak i tak, jest niedojrzałe i śmieszne. Producent to nie krawiec. Rozmawiamy i każdy z nas jest otwarty na uwagi, chociaż z reguły podświadomie wiemy czego nam trzeba.
Czy planujesz wydanie pełnego albumu?
Olga Polikowska: Oczywiście. EP’ka, czyli mój pierwszy mini album już niebawem. Później będzie płyta, ale dokładnego terminu jeszcze nie znam. Będziemy pracować, tworzyć i na pewno się pojawi.
Mówimy tu o pracy koncepcyjnej, o pracy w studiu, a inną częścią działalności muzyka są występy na żywo. Czy się nie stresujesz gdy trzeba wyjść przed publiczność i coś zaśpiewać?
Olga Polikowska: Strasznie się stresuję, nawet na samą myśl. Zawsze jest ta nutka dreszczyku i napięcia. Oczywiście stres mija z wejściem na scenę, gdy już się oswajam z tym, w jakim miejscu jestem. Nie zdarzyło mi się jednak, nawet na takich mniej ważnych wystąpieniach, koncertach i graniach, żeby wyjść bez takiej drażniącej w środku emocji. Jest stres, jest ekscytacja…
Jak sobie z tym radzisz, aby ten stres był ekscytujący, mobilizujący, a nie rozbrajający i paniczny? Nie jest to łatwe – wielu muzyków ma z tym problem. Nawet tacy, których nikt by o to nie podejrzewał…
Olga Polikowska: Doskonale to rozumiem. Łatwo jest powiedzieć komuś, kto stoi z drugiej strony, że skoro robimy muzykę, jesteśmy artystami, to powinniśmy z łatwością i lekkością wychodzić przed publiczność. Zapewne są takie osoby, które robią to z totalnym luzem. Dla mnie natomiast, zwłaszcza że jest to mój autorski materiał, przeżycie jest tak duże, że czasami zdarza się wpaść w panikę. Jedyną rzeczą, którą można w takiej chwili zrobić to na maksa się skoncentrować, nie pozwalać swoim myślom się oceniać i zablokować.
Wyobrażam sobie taką sytuację, że za kulisami ćwiczysz jogę żeby się odstresować.
Olga Polikowska: Czemu nie, dobry pomysł.
Czyli joga też jest elementem Twojej pracy muzyka?
Olga Polikowska: Zdecydowanie. Dla mnie nie jest to zwykłe ćwiczenie i gimnastyka, celowo wybieram właśnie taką formę relaksu i ćwiczenia umysłu, a nie tylko ciała. Chodzi o oddech, o opanowanie, o utrzymanie się w pewnych ryzach. Zdecydowanie mi to pomaga. Nie robiłam jeszcze jogi na backstage’u, ale kto wie… Może przed premierowym koncertem mojej płyty będzie potrzebna?
Trzeba mieć coś w sobie, żeby chcieć uprawiać tę formę sportu, bo może się wydaje, że to takie miłe, przyjemne itd., a już abstrahując od wysiłku fizycznego najtrudniejsze w tym wszystkim jest to, żeby wytrwać…
Gdybyś miała wymienić jedno nazwisko, kto jest Twoim muzycznym guru?
Olga Polikowska: Bonobo, niezmiennie. Wyjdę na stalkerkę (śmiech).
A która z polskich wokalistek jest najbliższa Twojemu sercu?
Olga Polikowska: Trudne, nie wiem. Pierwsza osoba, która przyszła mi do głowy, ze względu na barwę głosu, na sposób śpiewania, na energię i vibe, to Natalia Lubrano. Na pewno też Paulina i Natalia Przybysz. Nie wiem kto jeszcze. Nigdy się nad tym nie zastanawiałam.
Wolisz pracę w studiu czy występy na żywo?
Olga Polikowska: Jeszcze nie wiem, bo tak naprawdę nasza przygoda z występami na żywo będzie się dopiero zaczynać. Praca w studio to bardzo fajny okres, ale myślę, że gdy się zgramy – a będziemy potrzebowali na to trochę czasu, to nieuniknione – to pewnie występy na żywo będą wyjątkowymi przeżyciami.
Będzie to pewnie o tyle bardziej inspirujące, że zobaczysz reakcję publiczności na żywo. W przypadku chociażby YouTube’a, najgorsi – gdy wrzuca się jakieś klipy z muzyką – są hejterzy. Dziesięciu ludzi napisze, że to dobre, świetne, a zdarzy się ktoś, kto pisze jakieś idiotyzmy zupełnie nie związane z tematem. Twórca siada wtedy przed ekranem i zauważa te właśnie negatywne komentarze i czasami podcina mu to skrzydła. To jest coś, czego na żywo zupełnie nie uświadczysz, bo taka osoba nie miałaby odwagi powiedzieć tego samego patrząc w oczy.
Olga Polikowska: Tak, to straszne. Ja jestem „świerzakiem”, jeśli chodzi o tę materię, bo nie figurowałam nigdy na YouTubie. Wydaje mi się jednak, że taka sama ilość pozytywnych jak i negatywnych komentarzy musi się pojawiać automatycznie. To jakieś algorytmy internetów. I zasługa tych, którzy nudzą się w życiu i nie mają co zrobić z wolnym czasem. Często są to młode osoby, które nie zdają sobie nawet sprawy z powagi słów, które tam rzucają. Jest to zupełnie niepotrzebne. Zdaje się, że jedyną sensowną radą, jeśli mogłabym komuś nią służyć, jest po prostu nie czytanie komentarzy. Naprawdę, to nic nie wnosi, nic nie daje, zasiewa tylko jakieś ziarno smutku i sprawia przykrość. Lepiej być obok tego i absolutnie się tym nie przejmować. Nie są to merytoryczne uwagi, ani uwagi, które coś wnoszą.
Bardzo dziękuję za wywiad.
Olga Polikowska: Również dziękuję bardzo ze miłą rozmowę i zachęcam wszystkich, którzy przeczytają wywiad do posłuchania mojej muzyki. Mam nadzieję, że będzie to dla nich przyjemne przeżycie.
W imieniu redakcji życzę Tobie tysięcy wspaniałych koncertów, wielu wydanych wspaniałych albumów, jak najmniej hejtu, a jak najwięcej pozytywnych wibracji.
Rozmawiał: Dariusz Domański
Zdjęcia: Marzena Rybak
Wywiad ukazał się w numerze 4/2019 miesięcznika Muzyk.
Strona internetowa artystki: www.facebook.com/polikowskaolga/