Kiedy wydawał swój ostatni album, oświadczył, że jest gotowy do odejścia. Mówił, że to jego ostatnia, pożegnalna płyta, a z tym, co nieuniknione, dawno się pogodził. Tę deklarację przyjęto wówczas z mieszanymi uczuciami. Zawsze w podejrzanym świetle stawia się artysta, który tak twierdzi właśnie wówczas, gdy reklama wokół dopiero co ukazującego się krążka jest maksymalnie rozkręcona. Dwa tygodnie później zwołał w Nowym Jorku kameralną konferencję prasową, na której powiedział: Jak każdy artysta, mocno przesadziłem. Wiecie jak to jest. Jestem gotów żyć wiecznie, a co najmniej sto dwadzieścia lat! Wydany w październiku album przesycony jest odwołaniami do Boga, cytuje nawet kilka słów ze Starego Testamentu. Leonard całe życie Go poszukiwał, w latach 90. przebywał nawet w klasztorze buddyjskim, z którego wyszedł, jak sam wspominał, jako inny człowiek.
Jego pierwszą i największą miłością przez całe życie była poezja. W 1956 roku wydał swój pierwszy tomik, Let Us Compare Mythologies. Szybko nauczył się grać na gitarze, ale przez lata traktował swoje śpiewanie wyłącznie jako sposób zarabiania na życie. Sprawy potoczyły się inaczej dopiero w 1967 roku, gdy wydał pierwszy album, Songs of Leonard Cohen. Jego ogromny sukces spowodował, że zaczął traktować piosenkę jako sposób dotarcia ze swoją poezją do potencjalnie wielkiej rzeszy tych, którzy nigdy z własnej woli żadnego tomiku nie kupią.
Zawsze stał z boku show biznesu, nigdy nie czuł się jego częścią. Robił swoje, unikał wszelkiego szumu wokół siebie. Popisy wokalne zostawiał innym, on chciał dzielić się swoimi wierszami z towarzyszeniem muzyki. Głęboki, ciepły i jednocześnie przenikliwy bas używał w nagraniach równie często do śpiewania, jak i mówienia, na ostatniej płycie w ogóle nie zaśpiewał. Wydał w sumie czternaście albumów studyjnych, do tego jeszcze osiem koncertowych, co wobec trwającej blisko pół wieku kariery w żadnym wypadku rekordem nie jest. Występował niezbyt często, jego koncerty zawsze były wydarzeniem zapadającym głęboko w pamięć słuchaczy. Przez ostatnie lata bilety na jego recitale rozchodziły się błyskawicznie. Poza tym pisał kolejne tomiki poezji, fragmenty przyszłych powieści i dramatów. W pisaniu spełniał się najbardziej. Kto wie, czy w ogóle by kontynuował swoją karierę estradową, gdyby nie kradzież przez jego agenta kilku milionów dolarów, jakie Leonard odłożył na późniejsze lata. Musiał wrócić do śpiewania i nagrywania. Z punktu widzenia milionów słuchaczy złodziej wyrósł na naszego dobroczyńcę…
Do Polski i Polaków Cohen miał szczególną słabość. Jego dziadkowie byli polskimi Żydami, którzy wyemigrowali do Kanady, matka pochodziła z rodziny litewskich Żydów. Leonard nigdy o tym nie zapomniał. Przeciwnie, podkreślał swoje polskie korzenie za każdym razem, gdy koncertował u nas. Gdy był w Polskim Radiu, na drzwiach Studia Agnieszki Osieckiej napisał po polsku „dziękuję”. Odwdzięczaliśmy się, nigdzie nie był tak kochany, jak w Polsce.
Jego odejście bez wątpienia kończy pewną epokę, nie widać, by ktokolwiek mógł zająć miejsce, jakie zajmował. Pozostanie puste, bez szansy na spadkobiercę artystycznego dziedzictwa. Odszedł w swoim domu, w całkowitym spokoju, w otoczeniu najbliższych. Stało się tak już 7 listopada, ale rodzina chciała przez kilka dni zachować tę smutną informację wyłącznie dla siebie. Będzie pochowany w Los Angeles.
Alleluja, Leonard!
zdjęcie główne: Leonard Cohen podczas występu na placu Santa Croce we Florencji w 2010 roku (fot. Route66 / Shutterstock.com)