Estetyczny bunt jest wpisany w historię muzyki. Chęć zmiany, eksplorowania obszarów granicznych napędza rozwój i decyduje o niepokornej postawie awangardowych twórców – wyprzedzających swoją epokę, redefinujących muzyczny idiom. Trudności pojawiają się wtedy, gdy na drodze muzycznych rewolucji staje ideologia.
Niebezpieczne związki
W książce „Muzyka i Polityka” Danuta Gwizdalanka podkreśla, że złożone relacje obu tych – wydawałoby się bardzo odległych – dziedzin sięgają tradycji platońskich i pobrzmiewa w nich przekonanie o znaczącym wpływie dźwięków na człowieka. Platon widział w muzyce jedno z narzędzi kształtowania obywateli – żeby nakreślić właściwy kierunek zmian, instruował, jakie elementy sztuki należy uznać za prawomyślne i słuszne, a które trzeba odrzucić. Przykładowo, według autora „Uczty”, godne jest używanie skali doryckiej czy frygijskiej a lidyjską należy odrzucić ze względu na jej „pijacki”, deprawujący charakter. Filozof zaleca też ścisłą kontrolę artystów, tak by ich wyobraźnia nie wymknęła się władzy.
Choć wydawałoby się, że od radykalnych poglądów Platona na istotę muzyki minęło wystarczająco dużo czasu, by zajmowały one jedynie historyków filozofii, podobny sposób myślenia o roli twórczości powrócił w systemach totalitarnych, o czym boleśnie przekonało się wielu kompozytorów, którym przyszło działać w czasach stalinizmu.
Oddech na plecach
Nieustanne lawirowanie między władzą, zawłaszczającą na potrzeby propagandy artystyczną tożsamość i talent autora, a pragnieniem tworzenia dzieł zgodnych z własnymi przekonaniami estetycznymi stało się codziennością Dymitra Szostakowicza. Losy kompozytora obnażają niszczycielski wpływ ideologii, która nie pozostawia jednostce żadnej swobody – chce wniknąć głęboko w umysł twórcy, by zmusić go do autocenzury. Wykluczenie ekonomiczne i społeczne (brak zamówień i możliwości prezentowania swoich kompozycji, pozbawienie profesury), groźba represji, oskarżenia o nieprawomyślność, muzyczną grafomanię i publiczne pochwały, na przemian z odznaczeniami, gdy partia była usatysfakcjonowana ideowym zaangażowaniem Szostakowicza, stopniowo łamały jego artystyczny opór. Dla radzieckiej władzy nawiązywanie do awangardowych ruchów oznaczało zdradę, opowiedzenie się po stronie zachodniego, kapitalistycznego świata. Partyjne oko prześwietlało więc sztukę na wylot – jej wzrok skupiał się nawet na materiale dźwiękowym.
Piękne znaczy dobre
Johann Wolfgang von Goethe pisał: „Gdzie słyszysz śpiew, tam wstąp, tam dobre serca ludzie mają. Źli ludzie, wierzaj mi, ci nigdy nie śpiewają”, jednak XX wiek szybko rozwiał wątpliwości, czy zło i estetyczne uniesienia rzeczywiście nie mogą iść w parze.
Najbardziej dosadną, a jednocześnie przerażającą odpowiedź przynosi obraz życia muzycznego w obozach koncentracyjnych, gdzie więźniowie-muzycy byli zmuszani do umilania czasu strażnikom i współtowarzyszom grą na instrumentach. Powoływane orkiestry – Lagerkapellen – zapewniały dźwiękowe tło podczas rutynowych zajęć, ważnych nazistowskich świąt, wizytacji, a niejednokrotnie także egzekucji. Poczucie upokorzenia potęgował repertuar – oprawcy preferowali muzykę taneczną (walce, fokstroty) oraz popularne wówczas piosenki i melodie. Wśród SS posiadanie własnej grupy muzycznej w obozie stało się wręcz sprawą prestiżową. Swego czasu w Auschwitz funkcjonowała osiemdziesięcioosobowa orkiestra, która w swoim repertuarze miała między innymi „V Symfonię” Beethovena, a kobiecy zespół Birkenau wielokrotnie wykonywał na życzenie doktora Mengele Schumannowskie „Marzenie”.
Muzyka w rękach obozowej władzy zmieniała się w wysublimowane narzędzie, nie tylko psychicznych, tortur – pozostali więźniowie musieli śpiewać na rozkaz podczas marszu na placu czy powrotów z wielogodzinnej pracy fizycznej. Wydobywanie z siebie głosu nadwyrężało i tak wycieńczony już organizm – strażnicy wymagali donośnego, głośnego śpiewu. Więźniów którzy słabli, cichli lub nie trzymali właściwego tempa, dotkliwie bito.
Warto wspomnieć, że jednocześnie muzyka stanowiła jedną z form społecznego oporu – kwitła niezależna twórczość obozowa, powstawały amatorskie oraz profesjonalne zespoły, komponujące i wykonujące utwory dla współwięźniów, potrzebujących choćby namiastki normalnego życia. Wielu muzykom umiejętność gry na instrumencie ocaliła życie.
W pierwszym szeregu
Na co dzień muzyka najchętniej unika bezpośredniego kontaktu z polityką i bieżącymi sprawami, nie chce być krótkoterminowym komentarzem do teraźniejszości. Marzy się jej swoboda i zmierzanie ścieżką estetycznego namysłu a nie podążanie za koniunkturą. Jednak muzyczny aktywizm niekoniecznie wyklucza ponadczasowość utworów, czego przykładem jest „Sunday Bloody Sunday” U2, opowiadająca o brutalnej pacyfikacji pokojowego marszu w Irlandii, „Biko” Petera Gabriela czy „Imagine” Johna Lennona.
Lata sześćdziesiąte XX wieku to czas, w którym muzyka intensywnie wspiera przemiany obyczajowe i otwarcie stawia czoło polityce. Nie jest drugoplanowym komentarzem do rzeczywistości – staje się zarzewiem zmian. Ruch hippisowski nazwano kontrkulturą, bo razem z reprezentującą go muzyką proponował zupełnie nowy model świata i relacji społecznych. Artyści w tekstach piosenek nie wahali się ostro krytykować władzy, piosenka „Give Peace a Chance” Johna Lennona i Yoko Ono do dziś jest śpiewana podczas pacyfistycznych manifestacji na całym świecie.
Obecnie muzyka na stałe wpisała się w krajobraz demonstracji – stanowi narzędzie protestu, buduje poczucie wspólnoty, wzmacnia głos tłumu. Jest wyrazem buntu, a niekiedy jedyną sferą wolności – potrafi wymykać się cenzurze zręczniej niż sztuki wizualne.
Trudna swoboda
Pytanie o możliwości i społeczną rolę sztuki powraca także w XXI wieku – w zależności od tego, w którą stronę wieje polityczny wiatr, zwiększa się autonomię twórczości artystycznej lub zakreśla dla niej coraz węższe granice. Marzenie o całkowitej niezależności dzieła jest jednak utopijne, bo za każdym aktem twórczym stoi konkretny człowiek – wraz ze swoimi przekonaniami, ograniczeniami, preferencjami. Podstawową ramę stanowi tożsamość artysty, w tym sensie nie ma dzieł obiektywnych, wolnych od uwarunkowań kulturowych, społecznych – także politycznych.
Ocena muzyki jako moralnie właściwej lub nieetycznej jest więc kulturowym naddatkiem, którym obarcza się niewinne fale akustyczne. Platon się mylił – nie ma dźwięków z natury złych lub poprawnych politycznie – to kontekst i ludzkie interpretacje decydują o tym, kiedy dany utwór trafi na indeks dzieł zakazanych, a kiedy posłuży władzy jako narzędzie propagandy.
Tekst: Zuzanna Ossowska
Artykuł ukazał się w numerze 10/2017 miesięcznika Muzyk.