Jak wiadomo, solowe albumy słynnego rockmana nie mają nic wspólnego z jego niegdysiejszym przewodnictwem Dire Straits. Z tego też powodu bywa albo odsądzany od czci i wiary, albo chwalony za to, że podjął zupełnie inny rodzaj piosenkowej twórczości. Przeciwników jego decyzji nie rozumiem, bo kto powiedział, że twórca musi od początku do końca kariery kisić się w tym samym sosie? Zrobił tak, bo miał na to ochotę i tyle! Mark skończył anglistykę, był nauczycielem i dziennikarzem, poznał wszystkich wybitnych poetów piszących w tym języku. Sam stwierdził, że studia dały mu wiedzę o dziełach wielu różnych twórców, zwłaszcza poetów, a jednocześnie stworzyły szansę rzetelnej samooceny tego, co sam pisze. „Gdy grałem w zespole, nie było na nic czasu, bez przerwy trasa, hotele, koncerty i trzeba było szybko tworzyć repertuar. A teraz mogę cyzelować słowo i muzykę, czerpać tematy niekoniecznie z własnego życia, cieszyć się każdą zapisaną myślą i nutką. Odkrywam, że zmęczonych codzienną gonitwą jest mnóstwo ludzi, którzy właśnie po to przychodzą teraz na moje koncerty, by razem ze mną odetchnąć, pomyśleć”. Ma rację. Nie należy do tych, którzy podczas koncertów muszą mieć tabuny tancerzy, dymy i Bóg wie co. Takie też są teraz jego piosenki, proste i eleganckie, ale nigdy nie nudne. Widać, że nadszedł czas jego niczym nie skrępowanej, własnej wypowiedzi, bo niby komu ma się teraz przypodchlebiać? Pisze i aranżuje wielobarwnie, ma łatwy do uchwycenia, osobisty styl, rozpięty między rockiem, popem, bluesem i country. Tu wszystko czemuś służy, ani słów, ani dźwięków niepotrzebnych na tym albumie nie ma. Za to sporo ciekawych historyjek, opowiadanych muzycznie i tekstowo. Grają świetni muzycy, jak perkusista Danny Cummings, klawiszowcy Guy Fletcher i Jim Cox, saksofonista Nigel Hitchcock, gitarzyści Richard Bennett i Robbie McIntosh. On sam też cieszy się opinią jednego z najlepszych gitarzystów w rockowym świecie. Jakby ktoś nie pamiętał, to przypominam, że grywał z Dylanem, Claptonem, Stingiem, Atkinsem. Starczy? Najbardziej na krążku podoba mi się „One Song At a Time”, „Back On the Dance Floor” i „Down the Road Wherever”. Bardzo ciekawa jest opowieść o ojcu Marka, „Just a Boy Away From Home”. Szpital w którym leżał, znajdował się o krok od stadionu Liverpoolu, stąd nawet słychać hymn kibiców zespołu, „You Never Walk Alone”. Mark śpiewa jak zwykle bez napinania się, miło, spokojnie, trochę dla siebie, ale między innymi dzięki temu na długo zostaje w uszach…
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.markknopfler.com
Recenzja ukazała się w numerze 3/2019 miesięcznika Muzyk.