W przedświąteczny poniedziałek wieczorem, coś tam kupowałem w małym sklepiku spożywczym. Gdy podszedłem do kasy, akurat z radia popłynęła wiadomość o odejściu Joe Cockera. Sklepikarz chwycił się za głowę, nie był w stanie uwierzyć w tę informację, aż w końcu wykrztusił: „Panie, ja widziałem jego cztery koncerty! To nie był zwykły muzyk, to był prawdziwy artysta!” Rzeczywiście, większość znawców rocka i muzyków twierdzi to samo: Joe Cocker był najprawdziwszym artystą, jednym z największych w historii muzyki rozrywkowej.
Pochodził z przeciętnej rodziny robotniczej z Sheffield, gdzie skończył Central Technical School, czyli mówiąc prościej, zawodówkę. Zgodnie z wyuczonym zawodem zajął się później montażem instalacji gazowych i ich naprawą. Joe Cocker zainteresował się muzyką wówczas, gdy usłyszał w radiu Raya Charlesa i Lonnie Donegana. Ten drugi, dziś kompletnie zapomniany, był najwybitniejszym przedstawicielem nurtu zwanego skiffle, będącego folkowym konglomeratem różnych form i stylów. Namiętnym jego miłośnikiem był starszy brat, Victor, prowadzący nawet trzyosobowy zespół. To właśnie Victorowi Joe zawdzięcza swój pierwszy publiczny występ w wieku dwunastu lat. Doświadczenie musiało być miłe, skoro postanowił zarabiać jako monter, ale śpiewać dla przyjemności w zespole brata, The Avengers. Ponieważ zaczynał jako piętnastolatek, śpiewał pod pseudonimem Vance Arnold. Najwyraźniej jednak skiffle nie pociągał go nadmiernie, bo założył własną grupę, Grease Band.
Po licznych próbach znalezienia swojego własnego miejsca na estradzie, wpadł na karkołomny i pozornie idiotyczny pomysł nagrania piosenki The Beatles, „With a Little Help from My Friends”. Ci, którzy wiedzieli o tym, pukali się w czoło: to przecież tak, jakby się kopać z koniem, teoretycznie rzecz biorąc nie miał najmniejszych szans zwrócenia na siebie uwagi. A jednak postawił na swoim, nagrał tę piosenkę kompletnie inaczej, niż oni, trochę tak, jakby mógł to zrobić jego faworyt, Ray Charles, i wygrał! Co więcej, jego wersję chwalił autor oryginału, Paul McCartney, który podkreślał z uznaniem skierowanie utworu w stronę soulu. Był rok 1968, momentalnie zwrócił na siebie uwagę publiczności i całej branży, a jego wersja pojawiła się jako No. 1 brytyjskiej listy przebojów! Rok później zaśpiewał ją na festiwalu w Woodstock, gdzie przypieczętował swój ogromny sukces. W prasie muzycznej wzięci dziennikarze zastanawiali się intensywnie jak to możliwe, żeby kopia była lepsza od oryginału. Wówczas Cocker postanowił, że obok premierowych piosenek będzie nagrywał również utwory znane z wykonań innych wokalistów, oczywiście po swojemu, nie sugerując się pierwszymi wersjami. Tak też się stało, a różnorodność jego wyborów budzi szacunek. Obok „Delta Lady” Russela wybrał „Cry Me a River” Hamiltona, kilka przebojów Dylana, choćby „Just Like a Woman”, „I Shall Be Released”, „Girl from the North Country” i „Dear Landlord”. Łączył je na koncertach z własnymi utworami, jak „Marjorine”, „Change In Louise”, „Woman to Woman”, „Sandpaper Cadillac”. W tym czasie jego grupą kierował pianista, Chris Stainton, współautor większości przebojów. Mimo sukcesów współpraca z Grease Band trwała tylko do 1969 roku.
Szybko zauważono, że Joe Cocker ma niebywały kontakt z publicznością, a jego koncerty zamieniają się w wielkiej rangi wydarzenia muzyczne. Zapewne moda na niego, jak i wspomniane umiejętności spowodowały, że zaproponowano mu wiosną 1970 roku wielką turę koncertową po Stanach Zjednoczonych, z towarzyszeniem big bandu Mad Dogs & Englishmen. Pokłosiem trasy stał się album koncertowy i film dokumentalno-muzyczny.
Po tym pobycie w USA zyskał nowe rzesze fanów, ale właśnie ze sławą radził sobie coraz gorzej. Coraz częściej pił i ćpał, prowadząc typowe nie tylko dla tamtych czasów życie rockmana, gdzie totalny luz, kolejne zatrzymania przez policję, demolka hoteli i ekscesy męsko-damskie, wyznaczały rytm kolejnych występów. Oczywiście taki styl postępowania musiał się odbić na jego formie artystycznej. Jak zwykle w podobnych wypadkach bywa, zaczął też mniej uwagi zwracać na nowy nagrywany oraz wykonywany na koncertach repertuar, co spowodowało odwrót wielu dotychczasowych wielbicieli. Szczytem tego złego okresu stała się deportacja Joe podczas tury koncertowej po Australii, za posiadanie narkotyków. Wówczas doszedł do wniosku, że powinien swoją zabawę w artystę zakończyć, wiedział, że bardzo niebezpiecznie zsuwa się z każdym dniem w dół, co mogło mieć katastrofalne skutki. Trudno powiedzieć jak i czym zakończyłby się ten czas, gdyby nie ogromna pomoc żony, Pam Baker. „To prawdziwe szczęście od Boga, że miałem Pam, bo może już by mnie nie było…” Trzy lata później, w 1975 roku, nagrał po swojemu cover Billy Prestona, „You Are So Beautiful”, który wylądował na piątym miejscu listy Billboardu! Znów pokazał na co go stać.
Największym atutem Cockera był zawsze jego natychmiast rozpoznawalny głos, który z czasem był coraz bardziej interesujący. Dziennikarze skłonni do uproszczonych opinii twierdzili, że to „biały człowiek o czarnym głosie”. Choć daleki od klasycznego piękna, przykuwał uwagę nawet tych, którym się zdecydowanie nie podobał. Niektórzy określają go zwyczajnie jako głos z chroniczną chrypką, inni twierdzą, że miał wrodzony nieżyt strun głosowych. Są i tacy, którzy przysięgają, że ten głos wcale nie pochodzi z płuc, a trzewi, dlatego jest tak głęboki. Najtrafniej opisał go chyba Eric Clapton, mówiąc, że „Joe ma struny posypane drobinami piasku o różnych rozmiarach. Czasami te drobiny pęcznieją mu jeszcze bardziej i wtedy potrafi śpiewać z jakimś nadzwyczajnym wnętrzem”. Skali głosu też nie miał zbyt dużej, ale nie stanowiło to dla niego jakiegoś powodu do zmartwień. Z tego czym dysponował, zawsze potrafił zrobić najwłaściwszy użytek. Bywało, że Joe Cocker świadomie nagrywał utwory, których skala była dla niego nie do wyśpiewania. W najtrudniejszych momentach umiejętnie schodził niżej, albo zamiast śpiewu rzucał jakieś słowo, a robił to tak naturalnie, że często mylił nawet znających dobrze oryginał! W jego głosie zawsze się dużo działo, potrafił nim, jak mało który wokalista specjalizujący się w rocku, bluesie, soulu i popie, przekazać wszystko co zamierzał. Równie charakterystyczny był dla niego sposób spazmatycznego, jak to określano, poruszania się na estradzie. Chodziło zwłaszcza o nader nietypowy sposób podkreślania charakteru utworu poprzez ruch prawej ręki i kołysanie się przed mikrofonem, połączone z ruchami głowy, przymykaniem oczu i pozorną nieobecnością, a charakterystycznego wyglądu dodawał mu specjalnie pielęgnowany zarost. W tym sposobie estradowej aktywności nie było nic udawanego, czy wymyślonego przed lustrem, w celu zaskoczenia widzów. Cała jego motoryka ruchu i gestu była szalenie organiczna, wynikła z koniecznego przekazywania znaczenia śpiewanego utworu, a nie chęci bycia innym, niż reszta wokalistów. W ten sposób potrafił podnieść jakość nawet banalnych utworów, jakie często wykonywał. Cockerowi zawsze się wierzyło i stąd wynikają jego ogromne sukcesy estradowe. Miał charyzmę, a przede wszystkim indywidualność, połączoną z umiejętnością niebywałej koncentracji. Mówiło się o nim, że rozbawiony na zapleczu, potrafił się całkowicie skupić robiąc kilka kroków z kulis do mikrofonu. Poza tym miał zawsze idealne wyczucie frazy i rytmu, kochał przecież oparty na tych wartościach rhythm & blues.
Pełną popularność odzyskał w dekadzie lat osiemdziesiątych i już nigdy jej nie stracił. W 1983 roku nagrał wraz z Jennifer Warnes piosenkę „Up Where We Belong”, wykorzystaną w znanym filmie „Oficer i dżentelmen”, za którą wspólnie odebrali Grammy. Trzy lata później nagrał album „Cocker”, sprzedany w ilości wystarczającej do uzyskania platynowej płyty. Oczywiście wrócił do koncertowania, czuł się niezwykle szczęśliwy mogąc wyruszyć w kolejną trasę. Nie bez podstaw twierdził, że przez blisko czterdzieści lat wojaży artystycznych poznał cały świat, ale wnioski ze swoich podróży miał coraz bardziej minorowe. Uważał, że sprawy świata nie idą w dobrym kierunku, ale tym bardziej traktował się za ambasadora dobrej nowiny. Kilka razy był w Polsce, gdzie miał mnóstwo fanów. Nagrał 22 albumy studyjne i 9 koncertowych.
Joe Cocker był lubianym kompanem. Zawsze ciepło się o nim wyrażał wspomniany już Paul McCartney. Ringo Starr też nazywał go starym kumplem, na jakiego zawsze można liczyć. Joe był typem artysty, który zawsze ma ochotę się czegoś nauczyć, coś poprawić bo „jeśli nie będę się rozwijał, odpadnę”. Kiedyś posadził na widowni reżysera filmowego u którego grał epizod. Wcisnął mu do ręki długopis i kartkę, prosząc go o zapisywanie wszystkiego, czego nie zrozumie, co trzeba jego zdaniem poprawić, albo przestawić.
W 2008 roku królowa przyznała mu Order Imperium Brytyjskiego (OBE) za „godną reprezentację Królestwa w świecie”. Order oczywiście przyjął, ale dla milionów fanów na całym świecie sto razy ważniejsze niż nagrody, były jego kolejne nagrania. Tych istotnych, niezapomnianych, ciągnących się za nim potem całymi latami, przez lata przybywało, choć szczerze mówiąc nigdy nie było ich zbyt wiele. Kilkanaście z nich, no może nie więcej niż dwadzieścia parę, przeszło do historii rocka. Takie właśnie były „Fun Time”, „Up Where We Belong”, „I Can Stand a Little Rain”, „Unchain My Heart” czy „The Simple Things”. Na pewno nie za piękne oczy magazyn „Rolling Stone” umieścił go na 97. miejscu wśród setki najlepszych wokalistów wszech czasów!
„Kiedy patrzę dziś na moje życie, dostrzegam w nim logikę kolejnych wydarzeń. Musiałem urodzić się w takiej, a nie innej angielskiej rodzinie, by odnaleźć w sobie konieczną siłę przebicia, która mnie, chłopakowi od gazrurek, pozwoliła znaleźć się na estradzie. Musiałem zaryzykować swoją wersję Bitelsów, by w konsekwencji tego nagrania znaleźć się w Woodstock, bo to był najważniejszy koncert w mojej karierze, dający mi przepustkę na świat. I znów, gdybym nie podjął decyzji o nagrywaniu coverów, pewnie niedaleko bym zaszedł. Gdybym nie stoczył się na dno prochów, nie zyskałbym tego rodzaju interpretacji, jaką, myślę, mam. A nie wspomniałem jeszcze o moim kumplu, mieszkającym niedaleko mnie, z którym razem montowaliśmy te cholerne rurki. Dał mi najważniejszą radę jaka usłyszałem w życiu. Nie wiedziałem jak się zachowywać na estradzie, co robić z rękami. Po moim występie siedzieliśmy nad kolejnym piwkiem, a on zapytany o to wytrzeszczył oczy w bezgranicznym zdumieniu: „Miej to w dupie. Stań sobie jak chcesz, rób miny i machaj rękami kiedy ci się spodoba. Jak to będzie twoje, to cię pokochają!” Miał rację. Przedawkował, dawno odleciał, ale za radę zawsze będę mu wdzięczny”.
Zakochany w amerykańskiej muzyce, przed laty kupił sobie posiadłość nazwaną przez siebie Mad Dog Ranch w Crawford, w stanie Kolorado. Razem z żoną uwielbiali to miejsce z niezadeptaną przyrodą, pełne harmonii i zieleni. Nikt go tam nie ścigał, mógł być sobą i łowić rybki. Sporo pieniędzy przeznaczali na fundacje różnego rodzaju.
17 września Joe Cocker miał koncert w nowojorskim Madison Square Garden, poczuł się nagle bardzo źle, na co zwrócili uwagę muzycy z jego zespołu. Ledwo zszedł z estrady, trzeba było odwołać inne zaplanowane przedsięwzięcia. Joe cierpiał na wyjątkowo złośliwą formę raka płuc. Odszedł w domu, towarzyszyli mu żona i lekarz. Miał siedemdziesiąt lat.
Teraz na pewno przez chwilę jego płyty będą się rozchodziły w szalonych nakładach, pojawią się naprędce sklecone kompilacje, ale Joe nigdy już nie stanie na estradzie, by uśmiechnąć się i powiedzieć „Good Evening, my friends!” To rzeczywiście był prawdziwy artysta rocka, a takich coraz mniej!
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 1/2015 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Joe Cocker podczas występu na Festival du Bout du Monde 2013 we Francji; fot. Thesupermat (CC BY-SA 3.0)