Zdarza się, że muzycy mają swoje pięć minut i wówczas wszędzie ich pełno. Realizują własne projekty, uczestniczą gościnnie w programach przygotowywanych przez innych, wreszcie zgadzają się na nagłe prace, realizowane dosłownie w ostatniej chwili. Bywa i tak, że natłok nowych albumów bierze się z pewnego spiętrzenia w poszczególnych wydawnictwach. Być może gdyby chodziło o kogoś z drugiej ligi byłbym odrobinę zaskoczony taką sytuacją, ale jeśli mowa o artyście tej klasy, co Joe Bonamassa, jestem z tego powodu wniebowzięty. Zresztą kiedy ma mieć więcej siły niż teraz, gdy właśnie skończył czterdziestkę? Jest lubiany przez miliony na całym świecie. Trudno się dziwić, bo mało, że jest wybornym gitarzystą i wokalistą, to jeszcze szalenie miłym człowiekiem. Ten dwupłytowy album został zarejestrowany w końcu stycznia 2016 roku, gdy Joe grał dwa koncerty w Carnegie Hall w Nowym Jorku. Doskonale znam to legendarne miejsce, uczestniczyłem tam w kilku fantastycznych wieczorach i wiem, co znaczy dla każdego występującego muzyka i widza. Joe Bonamassa wybrał kilkanaście znanych utworów i przedstawił je w wersji akustycznej. Dobrał świetnych, choć niekoniecznie znanych u nas partnerów. Zacząć wypada od chińskiej skrzypaczki Tiny Guo, grającego na instrumentach perkusyjnych Egipcjanina Hossama Ramzy, pianisty Reese’a Wynansa, perkusisty Antona Figa oraz grającego na mandolinie, saksofonie i lirze korbowej Erica Baziliana, których wspierali pochodzący z Australii wokaliści: Mahalia Barnes, Juanita Tippins i Gary Pinto. Niektórzy z tego międzynarodowego towarzystwa zaliczyli już koncerty i nagrania na przykład z Robertem Plantem. Nad nimi panował jednak niepodzielnie Joe Bonamassa. Czego tam muzycznie nie było! Mieszanka bluesa i hard rocka, funky, soul, country, ale chyba najwięcej world music w najlepszych z możliwych wykonań. Widziałem zapis wizyjny tego koncertu. Wykonawcy grali jak w transie, czerpiąc ogromną satysfakcję ze wspólnego muzykowania. Tak może brzmieć tylko kapela złożona z wybitnych indywidualności poddana jednemu przywódcy, właśnie Bonamassie. Znakomicie, a jednocześnie dyskretnie kontrolował całość, jego gitara brylowała nad mozaiką instrumentów i głosów, aż stworzyła się z tego niezapomniana, artystyczna uczta. Radziłbym Państwu przynajmniej obejrzeć wersję DVD, by poczuć, choćby tylko w taki sposób, co się działo w Carnegie Hall 21 i 22 stycznia 2016 roku!
Tekst: Marcin Andrzejewski
Strona internetowa artysty: www.jbonamassa.com
Recenzja ukazała się w numerze 11/2017 miesięcznika Muzyk.