Ostatni raz były basista i wokalista Deep Purple gościł w Polsce kilka lat temu. W tzw. międzyczasie wziął udział w kilku projektach, m.in. California Breed, Black Country Comunion, których nie musi się wstydzić. Glenn Hughes jest jak znak jakości, jego muzyczne propozycje są zawsze na wysokim poziomie. Nie bez powodu nadano mu przydomek „Voice of Rock”. Z taką właśnie myślą oczekiwałem warszawskiego koncertu.
Progresja prawie pełna. Grafika towarzysząca całej trasie na ekranie, jakaś brzęcząca muzyczka umilająca oczekiwanie i wreszcie… Zaczęli, rewelacyjny dźwięk i fenomenalny początek. Od razu „Stormbringer”, czyli metoda Hitchcocka. Ten riff wymyślony jeszcze przez Blackmore’a, przypomina zbliżającą się nawałnicę. Rewelacja.
Ale przecież dopiero zaczęli! Na scenie czterech muzyków – lider to śpiew i bas, do tego Hammond, gitara i niesamowicie grzmocąca perkusja. Hughes dobrał sobie chłopaków młodszych od siebie, ale nie miotających się ze szczęścia po scenie nastolatków, tylko artystów, którzy już coś tam w życiu przeszli. Suma tych doświadczeń to wytrawne, energetyczne granie, takie które chciałbym by usłyszeli grający już niemrawo Deep Purple. By lider mógł skupić się wyłącznie na śpiewie, od pewnego momentu na basie poczynał sobie techniczny.
Po nawałnicy od razu następny świetny numer: „Might Just Take Your Life”, po nim „Sail Away” i następnie dwa prawdziwe koncertowe killery: „Gettin’ Tighter”, „You Keep on Moving”. Glenn nadal potrafi śpiewać tak wysoko jak mało kto, ale nie łudźmy się lata lecą, więc i wsparcie efektowe obecne. Korzystając z przywileju występ obserwowałem również z boku sceny. Bardzo profesjonalnie opracowane show. Glenn nader dyskretnie dawał znać akustykowi, kiedy co włączyć bądź wyłączyć. W niczym to nie umniejsza śpiewowi lidera, a praca z mikrofonem – rewelacja. Szczególnie było to słuchać przy „Georgia on My Mind”. Hughes mógłby udzielać rekolekcji polskim wokalistom i wokalistkom.
Zanim jednak była „Georgia…” nastąpiła katastrofa. Zanim nastąpiła katastrofa artyści towarzyszący legendzie mieli swoje pięć minut. Soren Anderson – zagrał solo na gitarze i nigdzie się nie spieszył, Jesper Bo Hansen – przynudził trochę na Hammondzie, ale Hammond dobrze brzmi na żywo, więc jakoś przetrwałem, za to Fer Escobedo – o tak, to z pewnością jest nieślubny syn Zwierzaka z Muppet Show i Johna Bohnama. Nie dość, że perkusista spieszył się bardzo, to jeszcze siła, z jaką uderzał w bębny była taka, że aż dziwne, że nie rozwalił zestawu.
Wiem, że koncert odbywał się pod szyldem „GLENN HUGHES PERFORMS CLASSIC DEEP PURPLE LIVE„, ale na chińskiego boga, po co Glenn sięga po „Smoke on the Water”? Ile można tego kotleta słuchać?! Tak wiem, jesteśmy narodem inżynierów Mamoniów, więc od razu wszyscy w śpiew i klaskanie wpadli. To był najsłabszy moment koncertu.
Zanim doszło do żenujących popisów w dymach na wodzie, było świetne i podniosłe „Mistreated”. Tu chciałem napisać „okraszone”, ale jak można użyć takiego słowa w relacji z hard rockowego koncertu? Więc lepiej napisać – wokalista dał z siebie wszystko. Wokalista dał z siebie więcej niż wszystko. A potem było „You Fool No One”, które… ma intro i finał takie samo jak koncertowe wykonanie „Still I’m Sad” Rainbow. Nie pierwszy to autoplagiat Blackomore’a. Oczywiście, wiem że „Still I’m Sad” to nie kompozycja Rainbow, lecz grali to jeszcze z Dio w składzie. Potem była wspomniana porażka o dymach i wodzie z riffem tak znanym jak wąs Krawczyka.
Nadal mogę śpiewać piosenki, pod niektórymi względami nawet lepiej niż śpiewałam w latach 70. Wciąż mogę wykonywać je z tą samą energią, która była wtedy na scenie. Czuję, że nadszedł właściwy czas. Fajnie jest wrócić do charakteru moich dni z Purple. Patrzę wstecz na moje życie i chcę pamiętać dobre rzeczy. Jestem niesamowicie podekscytowany wykonaniem tych piosenek, ponieważ pomogły one zdefiniować ten gatunek. Mogę was zapewnić, że nowy show rozwali wasz umysł! – mówił Hughes przed koncertem.
Dobrze mówił! Wyszli na bis i (…) tu proszę sobie wstawić niecenzuralne słowo zaczynające się na „za”, a kończące na „li”, czyli z impetem jak na początku zagrali „Burn”. Już przy pierwszym refrenie wybaczyłem Hughesowi „Smoke…”. Tak dobrze grali i śpiewali, że nie miałem poczucia braku drugiego głosu. A co się Hughes nakrzyczał to jego. Jak on daje radę tak codziennie gardło forsować?
Na tym dla mnie koncert się zakończył, bo potem było jeszcze „Highway Star”, lecz mimo że nadal grane z werwą, było to już niebezpieczne zbliżenie się do festyniarskich hitów, w których każdy może sobie pokrzyczeć „and fire in the sky!”.
Był to w sumie bardzo udany występ i postuluję, by Glenn Hughes zaglądał do Polski jak najczęściej.
Tekst: Dawid Brykalski
Zdjęcia: Wojtek Bryndel