„Brubeck, nie rób ze mnie idioty! Obserwuję ciebie. Jesteś tu tylko ciałem, duchem gdzieś tam błądzisz. Wiem, że interesuje cię muzyka. Zabieraj się stąd, bo weterynarzem to ty nigdy nie będziesz!”. Doktor Arnold, kierownik zakładu weterynarii i zoologii na College of the Pacific w Stockton w Kalifornii, znał się na ludziach.
Rzeczywiście, młody Dave podjął naukę bez przekonania, chodziło mu raczej o przypodobanie się ojcu, hodowcy bydła. Jego matka była niezłą pianistką, ale marzenia o karierze koncertowej szybko rozmyły się w zderzeniu z codziennością. Tym niemniej swoich synów uczyła gry z całą sumiennością, Dave został posadzony do pianina w wieku pięciu lat, ale granie z nut jeszcze długie lata było dla niego problemem. Mimo tego podstawowego braku, przyjęto go do college’u muzycznego, głównie dzięki temu, że nauczycielom podobały się jego pierwsze kompozytorskie wprawki. Muzykę rozrywkową też lubił. To go zresztą uratowało, bo w 1942, gdy wcielono go do Trzeciej Armii generała Pattona, na ochotnika zgłosił się, by akompaniować w przedstawieniu organizowanym przez Czerwony Krzyż. Widowisko obejrzał jego przełożony, pułkownik. „Słuchajcie no, Brubeck, ładnie gracie, potrzeba nam małej orkiestry. Załóżcie taką!” Miał już w tym niejaką wprawę, pierwszy dwunastoosobowy big band utworzył kilka lat wcześniej. Wojskowa kapela nazywała się Wolfpack i tym się różniła od innych w US Army, że nie było w niej nawet cienia segregacji rasowej, biali muzycy współpracowali doskonale z kolorowymi. Ważny szczegół: jednym z solistów orkiestry był Paul Desmond, z którym Brubeck miał pracować pół życia.
Po czterech latach został zdemobilizowany i postanowił wziąć się poważnie za muzykę, zwłaszcza kompozycję. W Mills College, w późnych latach czterdziestych, uczył go między innymi słynny Darius Milhaud, niestroniący od jazzu Francuz, ale uprawiający głównie muzykę awangardową. „To był nieprawdopodobnie łebski facet. Darius uczył mnie przede wszystkim aranżacji orkiestrowej, w czym był mistrzem. Jemu zawdzięczam też otwarcie na szereg nurtów muzycznych. Gdy zobaczył, że wchłania mnie jazz, powiedział, że mogę w taką muzykę iść, tylko żebym się do niej nie ograniczał i pisał też formy klasyczne, co mi wzbogaci warsztat. Oczywiście miał rację.” Pod koniec pracy z Francuzem nagrał ze swym naprędce stworzonym oktetem, a później także trio, pierwsze płyty. Jak na awangardowy charakter kompozycji i kompletną nieznajomość na rynku, sprzedaż na poziomie 40,000 sztuk wydaje się niemałym osiągnięciem! Dave traktował Milhauda za swego największego mentora i tak go polubił, że pierwszemu synowi dał na imię Darius. Niezależnie od kompozycji, wiele godzin spędzał przy fortepianie. „Chodziło o to, by instrument był mi posłuszny, zwłaszcza w barwie. Męczyło mnie słuchanie bębniących ciężko w klawiaturę gości, którzy rozumieli co grają, ale nie wiedzieli jak. Chciałem być lepszy od nich. Przecież najlepiej połączyć wszystko w jedną, strawną całość”.
Rok 1951 zaczął się dla niego fatalnie. Na Hawajach, gdzie oddawał się odpoczynkowi i nicnierobieniu, podczas pływania doszło do omal tragicznego wypadku. Sytuacja była na tyle poważna, że przez kilka tygodni ważyło się jego życie. Po odzyskaniu zdrowia postanowił wejść w nurt jazzu na całego i założył swój najsłynniejszy zespół, Dave Brubeck Quartet. Natychmiast zaproponował członkostwo w nim Paulowi Desmondowi, pamiętnemu koledze z wojska. Paul już wtedy miał opinię wybijającego się saksofonisty altowego, a w dodatku sporo komponował. Poza tym był osobnikiem bezkonfliktowym i spokojnym. Wśród wad Paula mogła przeszkadzać tylko jedna: palił jednego papierosa za drugim. To zresztą stało się powodem jego grubo przedwczesnej śmierci na raka, w wieku zaledwie pięćdziesięciu trzech lat. Basiści i perkusiści zmieniali się nader często, a skład okrzepł dopiero w 1958 roku. Quartet z początku grywał w klubie nocnym Blackhawk w San Francisco, a wielką popularnością cieszył się w kampusach uczniowskich i studenckich, zwłaszcza po nagraniu pierwszych płyt. „Brubeck/Desmond” i „Dave Brubeck Quartet” powstały w 1951, a wyżej cenione „Jazz at Oberlin”, „Jazz Goes to College” i „Jazz Goes to Junior College” nagrano na przełomie lat 1953/ 1954. Wszystkie zostały zauważone i cieszyły się, jak na płyty jazzowe niezłą popularnością. W tak zwanym międzyczasie lider, po uważnym przyjrzeniu się działalności dotychczas zatrudniającej go wytwórni, Fantasy Records, postanowił zmienić ją na renomowaną Columbia Records. Wykonał tym samym właściwy krok! Nareszcie w 1958 roku Brubeck zaangażował znanego perkusistę, Joe Morello i Eugene Wrighta na kontrabasie, obaj zostali w kwartecie na dłużej. Rok później nagrali w Nowym Jorku album „Time Out”, bodaj trzydziesty w całej karierze pianisty, ale z całą pewnością najważniejszy. Bez żadnej przesady trzeba powiedzieć, że stanowił krok milowy nie tylko w historii tej grupy, ale i całego jazzu. Zawierał siedem, wyłącznie własnych kompozycji, w dodatku Dave zastosował w nich coś, na co miał ochotę od dawna: nietypowe metra utworów, takie jak 9/8 czy 5/4, a jeszcze w ich trakcie zmieniał je! Coś takiego wydawało się wówczas w ogóle niemożliwe, stanowiło złamanie wszelkich konwencji jazzowych. „Blue Rondo a la Turk” zaczyna się na 9/8, z typowym bałkańskim podziałem 2+2+2+3, by potem przejść w jeszcze bardziej skomplikowane wariacje. „Three to Get Ready” jest początkowo walcem, a potem przechodzi w rytm 4/4. „Kathy Waltz”, dedykowany przez Dave’a córce, zaczyna się w 4/4 i przechodzi w tzw. podwójny walc. „Everybody’s Jumpin” i „PickUp Sticks” są utrzymane w tempie 6/4. Jednak największym sukcesem płyty, a także najpopularniejszym jak dotychczas utworem jazzowym wszech czasów, stała się kompozycja „Take Five”. Kiedy Paul ją pisał, myślał przede wszystkim o takim utworze, który stworzy pole do popisu perkusiście. Morello, jak niemal każdy bębniarz jazzowy, czuł się na estradzie nie do końca usatysfakcjonowany swoim udziałem w koncertach i nagraniach. Jednak Dave, gdy Paul wręczył mu krótki zapis tematu, postanowił go zaaranżować po swojemu, w rytmie 5/4. Miał nosa, do dziś żaden utwór nie sprzedał się lepiej! Cały album szybko dostał się na drugie miejsce listy przebojów w kategorii… pop. Singiel z „Take Five” dostał się na pierwsze miejsca Top 40. W 1997 roku powstała niejako dodatkowa, kompaktowa reedycja tego albumu. Oblicza się, że dotychczas rozszedł się w ilości znacznie przekraczającej milion egzemplarzy. Z wielkim uznaniem, choć mniejszym sukcesem komercyjnym, spotkały się następne płyty grupy: „Time Further Out” (1961), „Countdown: Time in Outer Space”, „Time Changes” i „Time In”. Ciekawa rzecz: Brubeck chyba pierwszy w historii fonografii wpadł na pomysł, by okładki albumów były reprodukcjami obrazów cenionych malarzy. W jego wypadku były to dzieła między innymi S. Neil Fujita, Joan Miro, Franza Kline i Sama Francisa. Kolosalnym, wręcz spektakularnym sukcesem okazał się koncert zespołu w Carnegie Hall w 1963 roku, którego zapis ukazał się także na płycie. Do dziś wielu krytyków uważa ją za jedną z najlepszych płyt jazzowych nagranych na żywo.
Słynny Dave Brubeck Quartet, zwany też klasycznym, trwał do 1967 roku. Pogodzić się z jego rozpadem było fanom i krytykom niezwykle trudno. Wielu z nich nadal głosi, że takiej kompanii muzyków w jazzie już nigdy nie będzie. Na chwilę jego twórca wskrzesił ją na obchody ćwierćwiecza powstania, w 1976 roku. Sam zainteresowany twierdzi, że dość miał już szaleńczego tempa występów i nagrywania. Rzeczywiście, z początkiem lat sześćdziesiątych jego zespół nagrywał nawet cztery płyty rocznie i potrafił dać około dwustu koncertów! Nowy kwartet Dave powołał do życia w 1968 roku. Wykonuje on stare kompozycje, a także nowe, powstałe na przestrzeni lat, przede wszystkim jednak jeździ po świecie. Ciekawostka: w nowym składzie nie znalazło się stałe miejsce dla Paula Desmonda, który owszem, brał udział w nagrywaniu większości płyt, ale tylko jako gość. Za to od 1972 kwartet stał się przedsięwzięciem rodzinnym, ponieważ obok ojca znaleźli się synowie: Darius, Chris i Dan.
Brubeck od czasu do czasu, zgodnie z przyrzeczeniem danym swemu guru, Milhaudowi, tworzył utwory muzyki, co się zowie, poważnej. Najbardziej znany, to „The Light is the Wildemess”, kompozycja na organy, baryton i chór, po raz pierwszy przedstawiony siłami Cincinnati Symphony Orchestra pod dyrekcją Ericha Kunzela w 1968 roku. W tym samym czasie napisał kantatę „The Gates of Justice”. Użyte w niej teksty były połączeniem biblijnych fragmentów nauczania Jezusa z fragmentami mów Martina Luthera Kinga. Napisał też szereg utworów traktujących o Bogu, w 1980 roku stał się formalnie katolikiem.
W 1958 roku, korzystając z resztek odwilży, w ramach projektu „Jazz Ambassadors”, Brubeck przybył na krótką serię występów do Polski. Co to się działo! Dla naszych muzyków Dave był kimś w rodzaju jazzowego Pana Boga, którego trzeba słuchać z nabożnym szacunkiem, a potem uczyć się od niego i kopiować każde stuknięcie palcem w klawiaturę. Kilku z nich, choćby Jerzy Duduś Matuszkiewicz, Andrzej Kurylewicz, Andrzej Trzaskowski i Krzysztof Komeda, załapali się do autobusu wożącego mistrza, by móc wypytywać go o tajniki warsztatu. Podobno Brubeck był szalenie kontaktowy, chętnie rozmawiał i niczego nie ukrywał. Na każdym koncercie publiczność witała go i żegnała owacją na stojąco. Później bywał w Polsce także, ostatni raz bodaj w 2009 roku, jako gość specjalny festiwalu pianistów, który organizowała Elżbieta Penderecka.
Dave nigdy nie ukrywał wrogości wobec segregacji rasowej. O wojskowej orkiestrze Wolfpack i panującym tam zbrataniu ludzi różnych kolorów skóry już wspominałem. Później dawał o tym znać na różne sposoby. Potrafił pojechać z turą koncertów do najbardziej dotkniętych segregacją południowych stanów USA z mieszanym zespołem i wręcz ostentacyjnie bratać się z nim na estradzie. Kilkakrotnie dochodziło do przepychanek, raz nawet wywiązała się na widowni prawdziwa bitwa, Brubeckowi Ku-Klux-Klan groził śmiercią, ale on się nie ugiął ani na jotę.
Warto dodać, że z początkiem lat sześćdziesiątych był organizatorem projektu „The Real Ambassadors”. Napisał wówczas jazzowy musical o tym tytule, który w dziesięciu tematach poruszał kwestię wolności jednostki i narodów, zwłaszcza w kontekście ZSRR i krajów socjalistycznych. Lola, jego żona była narratorką, a grali i śpiewali: Dave Brubeck Quartet, Louis Armstrong and His All Stars, grupa Lambert, Hendricks & Bavan oraz Carmen McRae. Całość nagrano w studiach w Nowym Jorku, odbyła się także prezentacja musicalu na żywo, w ramach Monterey Jazz Festival w 1962 roku, ale projekt chyba nie był nazbyt ciekawy, skoro do dalszych występów nie doszło.
Krytycy, zawsze skłonni do katalogowania poczynań artystycznych, jego styl muzyczny najczęściej określali jako cool, west cool i cokolwiek to znaczy, charakteryzuje jego odrębność. On sam twierdził, że przede wszystkim stara się jednocześnie grać politonalnie i polirytmicznie. To w stosunku do jego kompozycji stojących na granicy jazzu i muzyki poważnej, użyto bodaj po raz pierwszy terminu „trzeci nurt”.
Dave prywatnie był urokliwym człowiekiem. Omal zawsze ze zmierzwioną czupryną nieuczesanych włosów, a jednocześnie elegancki, nawet szarmancki, serdecznie uśmiechnięty, zaskarbiał sobie od razu sympatię widzów. Bardzo rzadko wypijał kieliszek czegoś mocnego, nigdy nie interesowały go prochy. Wszelka poza była mu obca, na ogół był bratem-łatą. To nie znaczy, że jako szef pozbawiał się władzy, gdy musiał, potrafił walnąć pięścią w stół. Może dla tych cech inni wielcy tak lubili z nim muzykować? On sam najwyżej cenił Duke’a Elingtona, poświęcił mu nawet jeden z najbardziej znanych swoich utworów.
Muzyka to nie sport, trudno wyważyć kto był największym geniuszem jazzu, ale Brubeck z całą pewnością należał do najściślejszej czołówki. Jako pianista, kompozytor i, jak powiadają niektórzy, intelektualista i myśliciel tego gatunku, osiągnął mistrzostwo. W 1996 roku otrzymał honorową nagrodę Grammy za osiągnięcia całego życia. Sześć lat temu wręczono mu Laetare Medal University Notre Dame, który sprawił mu największą przyjemność. Był członkiem Down Beat Hall of Fame, doktorem honoris causa szwajcarskiego Uniwersytetu we Fryburgu, posiadał BBC Jazz Lifetime i National Medal of Art. Był gościem wszystkich prezydentów amerykańskich, począwszy od Johna F. Kennedy’ego. Dla milionów fanów, którzy kupowali jego płyty, stał się kimś ogromnie ważnym.
Dzieci i wnuki przygotowały mu przyjęcie z okazji 92. rocznicy urodzin. Liczni goście potwierdzili przybycie, firma cateringowa miała już spakowane talerze, sztućce i szklanki. Na niecałą dobę przed rozpoczęciem uroczystości, Dave w towarzystwie syna Dariusa, pojechał na rutynowe badanie do kardiologa. W samochodzie Dave poczuł się bardzo źle, atak serca był bardzo gwałtowny. Wszystko skończyło się w kilka chwil…
Następnego dnia Los Angeles Times napisał, że „był jedyną wśród jazzmanów gwiazdą pop.” Jakkolwiek dziwnie to brzmi, jest prawdą.
Artykuł ukazał się w numerze 1/2013 miesięcznika Muzyk.
Zdjęcie: Amerykański pianista jazzowy Dave Brubeck w 1990 roku w Deauville (Francja), fot. Roland Godefroy [CC BY-SA 3.0]