Tytuł tłumaczy właściwie wszystko. To opowieść o największym fenomenie polskiej piosenki, przynajmniej po wojnie. O Ewie Demarczyk. Tak wielkiej artystki jak ona nie było i zapewne nie będzie. Ta fascynująca książka jest dziełem dwóch reporterek. Pierwsza, Angelika Kuźniak, nagrodzona między innymi Grand Press, napisała książkę „Marlene” (2009) o Marlenie Dietrich i „Papusza” (2013). Z kolei Ewelina Karpacz-Oboładze związana jest ze Studiem Reportażu i Dokumentu Polskiego Radia. Książka utkana z fragmentów wywiadów z samą artystką, jak i siedemdziesięcioma osobami blisko z nią związanymi, udokumentowana i opatrzona wieloma zdjęciami. Teraz, gdy Ewa Demarczyk zamilkła, jak się wydaje na zawsze i nie udziela żadnych wywiadów, pozycja ta jest bezcenna dla wszystkich, którzy chcą wiedzieć więcej o Czarnym Aniele polskiej piosenki. Tak nazwał ją kiedyś Lucjan Kydryński i to określenie przylgnęło jak żadne inne do Demarczyk.
„Był 24 czerwca 1962 roku. Kraków. Dom Literatów, ulica Krupnicza 22. Na scenę wpadł Piotr Skrzynecki. „Proszę państwa, proszę państwa, przed wami wspaniała młoda śpiewaczka, która was zachwyci”. Wyszła onieśmielona. Przy pianinie Zygmunt Konieczny. Zaczęła od Rebeki Andrzeja Własta. I nagle, jak mówi Mirosław Obłoński, „stała się żydowską dziewczyną z małego miasteczka, najpierw rozświetloną zachwytem, a później bezbronną i gasnącą”. Śpiewa Puchowy śniegu tren. I finał: Czarne anioły. Kiedy skończyła, przez salę przebiegł szept: To niemożliwe, to teatr, to cud”. Tak autorki opisują pierwszy publiczny występ Demarczyk w Krakowie. Wszystkie następne, gdziekolwiek śpiewała, wyglądały podobnie. Dla widzów to nie były koncerty, tylko przeżycie najwyższego stopnia. Często artystyczne i duchowe katharsis, spotkanie z największą sztuką na wyciągnięcie ręki.
„Mój dom był rozśpiewany – mówiła Ewa Demarczyk. Głos odziedziczyłam po ojcu, który miał wspaniały tenor o niepowtarzalnym, dramatycznym brzmieniu. Miał słuch absolutny i grał na wielu instrumentach. Mama też śpiewała. Siadałam koło niej i prosiłam: Mamo, zaśpiewaj mi Cygana. Mama śpiewała, a ja za każdym razem płakałam. Nie boję się sentymentalizmu. Uważam, że ten, kto wypiera się sentymentalności, to albo jest człowiekiem niepełnym, albo kłamie”. Zapewnili jej lekcje gry na fortepianie. „Chyba byłam zdolna, ale leniwa, ćwiczyć to nie lubiłam”. W czerwcu 1960 roku skończyła Państwową Szkołę Muzyczną II stopnia.
Stanisław Radwa. „Miałem szesnaście, może siedemnaście lat, gdy między lekcjami w szkole muzycznej brzdąkałem na fortepianie. Ewa bez słowa przysiadła się i zaczęliśmy grać na cztery ręce. Nie znaliśmy się wcześniej, ale oboje, jak się okazało, słuchaliśmy Radia Luksemburg i tych samych jazzowych kawałków. Nie wolno ich było grać w szkole. Bałem się, że nas wywalą, a Ewa powiedziała „Trzeba trzymać się tego, co się postanowiło, bo tylko wtedy nie ma ryzyka popełnienia błędu”.
Postanowiła studiować architekturę, nie dostała się za pierwszym razem, ale po roku poszło lepiej. Pojawiła się w kabarecie studentów Akademii Medycznej, Cyrulik. Najpierw powiedziała monolog, w zastępstwie chorej koleżanki, a w końcu lutego 1961 po raz pierwszy zaśpiewała publicznie piosenkę „Miał stary dziadzio ogromny puzon”. Później, na Juvenaliach, zaśpiewała ówczesny przebój, „Ventiquattromila baci”, czyli 24.000 tysiące pocałunków, czym porwała publiczność. W maju 1961 roku zdała z sporymi kłopotami egzamin wstępny do krakowskiej Szkoły Teatralnej. Oceny z niego miała takie sobie: „Warunki zewnętrzne: dostateczny, dykcja: dostateczny minus, głos: dobry, wyrazistość: dostrzegalna. W szkole szło jej nieźle, ale bez zachwytów. Gdy śpiewała, ciągle odrzucała rytmicznie ramię do tyłu. Aż w końcu, gdy przyszła na próbę do Piwnicy, „podenerwowany Piotr Skrzynecki powiedział: daj ty wreszcie spokój rękom i skup się na śpiewaniu. Najlepiej po prostu patrz w reflektor nad sobą”.
Demarczyk wypatrzył gdzieś piwniczny saksofonista, Przemysław Dyakowski. Na przeszpiegi do kabaretu Cyrulik poszli Zygmunt Konieczny i Piotr Skrzynecki. Byli oczarowani. „Piwnica dała mi, czy ja wiem ile? Dużo. Stałam się ich. A to wcale niełatwe. Można całe lata być w tym kabarecie, występować tam, przychodzić co tydzień i nie być ich ani swoją. Mnie pomogło to, że weszłam taranem: to Skrzynecki i Konieczny byli za ten taran”.
Na pierwszy Festiwal Piosenki Polskiej w Opolu przygotowała trzy piosenki, Karuzelę z madonnami, Czarne anioły i Taki pejzaż. Amfiteatr skończono budować na dzień przed przed otwarciem festiwalu. „Mama Ewy kończyła szyć sukienkę na godzinę przed występem, a kiedy wylała się przy prasowaniu na nią woda, cała rodzina pomagała w suszeniu, zdążyła do amfiteatru w ostatniej chwili”. Marek Karewicz, fotograf wspomina: „stanęła przed mikrofonem zupełnie niepozorna. Z ostrym makijażem, w czarnej, niebyt efektownej sukience. I zaśpiewała!Ale jak zaśpiewała! Publiczność po prostu oniemiała. Nie wiedziała co robić: wstać czy bić brawa? W cuglach wygrała festiwal. W ciągu jednego wieczora narodziła się gwiazda”. Za pieniądze z nagrody Konieczny kupił sobie magnetofon szpulowy, Demarczyk – skuter.
W styczniu 1964 roku na przesłuchanie w słynnej paryskiej Olimpii, zaprosił ją jej szef, Bruno Coquatrix. „Myśmy myśleli, że będzie na tym przesłuchaniu kilka osób”, wspominał Zygmunt Konieczny. ‘Tymczasem okazało się, że przed nami siedzi osiemset widzów, wśród nich najwięksi w Paryżu koneserzy piosenki i przedstawiciele Polonii. Do południa na tej samej scenie występowali mniej znani artyści. Wtedy to akurat byli Beatlesi”. Tamtego wieczora Ewa, znów w sukni uszytej przez mamę, zaśpiewała siedem piosenek. Po koncercie Coquatrix klęknął przed nią i powiedział: „Wydobędzie pani piosenkę francuską z gówna, w którym utonęła po śmierci Edith Piaf”. Był pewien, że gdyby została w Paryżu, przez rok zrobiłby z niej największą gwiazdę światowej piosenki.
Coquatrix zażądał jednak piosenek śpiewanych po francusku, które mieli dla niej tworzyć ci sami wielcy, jacy pisali dla Piaf, no i dłuższego pobytu, na co ona się nie zgodziła. Co prawda potem powróciła do Paryża, ale śpiewała prawie wszystko po polsku i mimo dobrych recenzji kariery nie zrobiła. Gdy śpiewała szybko, publiczność odbierała to jako żart, publiczność nie mogła się nadziwić, że tak szybko potrafi poruszać ustami. Trzeba jednak przyznać, że z czasem śpiewała także po francusku, hiszpańsku i rosyjsku. Po powrocie z Paryża, na festiwalu sopockim zaśpiewała Grande Valse Brillante i odniosła kolosalny sukces. Piotr Skrzynecki: „Utalentowana, natchniona przez Boga talentem niezwykłym. Jej głos jest fenomenem, zdarzeniem w sensie biologicznym nawet, bo tu nie chodzi o samo brzmienie, o barwę głosu, o skalę, to chyba jeszcze coś więcej”.
Wszyscy rozmówcy w książce podkreślają, że Demarczyk nie była oazą spokoju. Przeciwnie, uparta do granic możliwości, zawsze stawiająca na swoim, mówiąca tylko o sobie, potrafiąca zerwać przygotowania do koncertu z błahego powodu, niesprawiedliwa w ocenach, zaborcza, z potrzebą władzy i rządzenia, nieustannie skłócona ze swymi muzykami, taką się jawi w relacjach przyjaciół i znajomych. Fortepiany musiały być dwa, w dodatku czarne, czarna, matowa podłoga, określone reflektory i w sumie ośmiu muzyków… Dziś nie utrzymuje żadnych relacji niemal z nikim, nawet ze swoją siostrą. Wielokrotnie w książce przytaczane są opinie jej i innych na ten sam temat, które z reguły różnią się zasadniczo. Uwielbiała prowokować, na koncert w Izraelu włożyła duży krzyż. Cóż, nikt nie powiedział, że najwięksi artyści muszą być ulegli i ciepli w relacjach z innymi. Czasem postępowała irracjonalnie. Odmówiła na przykład udziału w koncercie, którego celem było zebranie pieniędzy na leczenie jej głównego odkrywcy i artystycznego promotora, Piotra Skrzyneckiego, nie była też na jego pogrzebie. Była przesądna. W Rumunii kilka godzin siedziała na poboczu w samochodzie, bo czarny kot przebiegł drogą, czekała, aż ktoś przejedzie przed nią. Gdy skradziono jej samochód, szukała go siedem godzin, kierując się wskazówkami jasnowidza.
Mimo studiów w PWST, aktorstwo jej nie pociągało. „Nigdy nie lubiłam publicznie występować, oczywiście oprócz momentów, kiedy śpiewam. Czuję wtedy, jak zaczynam panować nad widownią i jej uczuciami. Nie mogę sobie wyobrazić pracy w teatrze. Codziennie to samo: od-do próba, od-do spektakl. Powielanie w nieskończoność tych samych postaci, tych samych słów. To nie dla mnie. Na pokładzie Batorego poznała Andrzeja Zaryckiego, który odtąd miał być jej głównym kompozytorem. Wówczas już kontakty z Zygmuntem Koniecznym nie były zbyt ożywione. Konieczny chciał zmian w repertuarze, Demarczyk nie bardzo. Przez jakiś czas na koncertach Konieczny i Zarycki akompaniowali jej wspólnie, na dwóch fortepianach, ostatecznie ten pierwszy odszedł w 1973 roku. Zarycki zaczął od „Ballady o cudownych narodzinach” Bolesława Krzywoustego, potem była między innymi „Cyganka”, „Skrzypek Hercowicz, „Sur le pont d’Avignon”. Wytrzymali z sobą do 1985 roku. Śpiewała dalej znakomicie. Tadeusz Kwinta: „ Jak się patrzy na te obecne gwiazdy, które strasznie się muszą natańczyć, dużo min narobić, że z tego był przebój, to się tęskni za tamtymi czasami. Ewie do zrobienia fenomenalnego spektaklu wystarczyła czarna sukienka i egipski makijaż, podkreślający kąciki oczu. Ona w czasie występu nigdy nie mrugała. Niewykluczone, że to na tym polegał magnetyzm tej postaci. Ona, jak wąż, zwyczajnie hipnotyzowała publiczność, niezależnie od tego, co śpiewała, zawsze była przejmująca. Nawet gdy to były figlarne Groszki i róże, w tej figlarności było coś takiego, co przeszywało”. Dziennikarze byli niezmiennie zachwyceni; „Śpiewała w stanie łaski”. „Demarczyk to wielka artystyczna pozaziemska zjawa”. „W 1986 roku Rada Miasta Krakowa powołuje do życia Państwowy Teatr Muzyki i Poezji pod nazwą Teatr Ewy Demarczyk. Zmieniał kilkakrotnie adres. Gdy w końcu zrobiono generalny remont pomieszczenia przy ul. Gazowej, gdzie miał docelowo osiąść, znalazł się właściciel, każąc sobie płacić horrendalny czynsz. Skończyło się artystyczną bezdomnością gwiazdy, dołączyły kłopoty z władzami kulturalnymi Krakowa, które zarzucały jej zbyt rzadkie występy w swoim mieście.
W połowie lat 90. zauważono coraz słabszy głos artystki. Dużo paliła. Początkowo nie był to wielki problem, ale nasilał się. Głos tracił nie tylko siłę, ale i blask. Na jeden z jej koncertów, niedługo przed swoją śmiercią, wszedł bocznymi drzwiami Skrzynecki i Konieczny, obaj wyszli przerażeni. Ostatni, przyjęty entuzjastycznie koncert Ewy Demarczyk z zespołem, odbył się 8 listopada 1999 roku w Teatrze Wielkim w Poznaniu. Są tacy, którzy przysięgają, że w 2000 roku śpiewała z taśmą, w miejsce muzyków, pod Wrocławiem. Stefan Wojtas: „Mam wrażenie, że odeszła bardzo świadomie, tak jak Greta Garbo. Wszyscy ją pamiętają jako młodą gwiazdę i nikt nie widział starszej. Kobiety chyba tak mają. Zamknęła się w domu w Wieliczce. Kupiła go jeszcze przed 2000 rokiem. Opowiadała, że sadzi drzewa, przycina krzewy. Zanim się zaczęła prawdziwa próba, przez godzinę o tym mówiła”. Teraz nie ma z panią Ewą kontaktu. Nie odbiera telefonów. Cisza, po prostu.
To świetna książka, choć bez puenty. Dla wszystkich, którzy słyszeli choćby raz Ewę Demarczyk, pozycja obowiązkowa!
Tekst: Andrzej Lajborek
Artykuł ukazał się w numerze 4/2015 miesięcznika Muzyk.